BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Monthly Archives: Marzec 2013

Hurt?

hurt-okladka-mymusic-2013-02-19-530x530Gdy dostaję płyty polskich zespołów do przesłuchania to przyznam szczerze, czuję lekki niepokój. Nigdy niewiadomo na co się natkniesz, albo będzie to coś na prawdę dobrego, albo… no albo nie. W tym wypadku było podobnie, dzwoneczek nagle mi zaczął wydzwaniać nad głową. Głównym powodem był fakt, że ta płyta ukazuje się po 6 latach artystycznej bierności, przerwanej  jedynie krążkiem z coverami „Wakacje i prezenty”.

Hurt, bo o tym zespole i o płycie o tym samym tytule, będzie teraz mowa,  powstał w 1992 i akrywnie koncertuje do dziś, co potwierdza nowy album. Panowie grają wszelako rozumiany rock alternatywny, a ich chyba najbardziej znanymi singlami są „Załoga G” czy „Lecę ponad chmurami”. Ten ostatni jest ostatnio dosyć często puszczany w radiach komercyjnych. Ale nie o zespole a o płycie mam się rozwodzić. Według pewnej lokalnej gazety: „najnowszy krążek wrocławskiej formacji HURT to wybuchowa mieszanka genialnej muzyki i świetnych tekstów”. O ile z pierwszym się umiarkowanie zgodzę to do drugiego stwierdzenia nie jestem do końca pewien. To może na początku trochę ponarzekam…

Drżącymi od emocji dłońmi wkładam nowo nabytą płytę do mojego odtwarzacza i… przerażenie wymalowało się na mojej twarzy. Pierwszą piosenką którą usłyszałem był utwór „Strumień łaski specjalnej”. W pierwszej chwili pomyślałem, że pomyliłem płyty. Niestety nie… Z głośników leciało nic innego jak discopolo i to w takiej weselnej wersji, do której wujek Stasiek nieudolnie tańczy z kuzynką siostry matki brata wujka Grześka z Ameryki. Na szczęście dalej jest już znacznie lepiej. Zaskoczył mnie zapowidający album singiel „Najważniejszy jest wybuch”. Kawałek został nagrany przy udziale Igora Boxx’a, łączył ostrą elektronikę, skreczowanie z aksamitnymi dźwiękami klawiszy. Trochę wstydliwie muszę przyznać, że piosenka pod względem muzycznym bardzo mi się podoba. „Nie łamane przez tak” był kolejnym utworem, który kompletnie psuł klimat płyty. Podczas sluchania miałem wrażenie że do refrenu na siłe były władowane efekty, które tworzył klimat prosto z odpustu. Świetnym utworem natomiast jest  „Strzeżone osiedle świadomości”. Nareszcie w refrenie słyszę długo oczekiwane mocne gitarowe riffy, które dają bardzo ciekawy efekt z delikatnym wstępem i zwrotką. Ostatnim utworem, na który zwróciłem szczególną uwagę była piosenka „Na szczęście”. Piękny tekst, który moim zdaniem w innych piosenkach jest bardzo abstrakcyjny i przeładowany metaforami, tutaj przypadł mi do gustu i niewątpliwie uwiódł.

Reszta płyty niczym, szczególnym już się nie odznacza. Wszystko można porównać do niesamowicie uwielbianego przez nastolatki happysadowego zamulenia. Hurt pokazał, że mimo dużego przebiegu mogą jeszcze zaskoczyć i do swojego tradycyjnego post rockowego grania, dorzucają nowe elementy elektroniki. Oby tylko nie poszli za daleko i nie stworzyli, uwielbianego przez umierających artystów, dubstepu…

 

Old Sock

CoverPo tej długiej i jakże owocnej przerwie zacznę moje wpisy od nowego krążka żyjącej legendy bluesa i gitary. Pan Eric Clapton! W sumie to nie wiem czy powinniśmy być tak podnieceni. Ja byłem, ale do czasu…

Ale od początku! Pana Erica Claptona chyba przedstawiać nie trzeba. Layla, Tears in Heaven, Cocain, Wonderful Tonight czy I Shot The Sherif to pozycje, które każdy szanujący się człowiek absolutnie powinien znać, a przynajmniej słyszeć gdzieś tam w radiu, bo bądź co bądź są to często odgrzewane utwory. Slowhand (ksywka wzięła się od powolnych oklasków widowni podczas wymiany zerwanych strun, których to Clapton zrywał co najmniej jedną na jeden koncert) zajmuje 4 miejsce na liście najlepszych gitarzystów świata według The Rolling Stone. Sam był członkiem wielu zespołów rockowych, między innymi The Yardbirds, Cream czy Blind Faith i zagrał chyba z każdym znaczącym się gitarzystą bluesowym, między innymi z B.B. Kingiem, który był jego idolem. Co ciekawe przyjźnił sie z Hendrixem, z którym to chodził na koncerty mniej znaczących kapel. Za każdym razem kiedy się pojawiali na takim koncercie, zmiatali aktualnie grający zespół ze sceny i kończyli ich występ swoją własną improwizacją. Oddałbym na prawdę dużo żeby zobaczyć ich dwoje na scenie, a wielu miało taką okazję i to pewnie za marne grosze!

Przejdźmy w końcu do płyty, która zwie się Old Sock i chyba niktz nie mógł dać trafniejszej nazwy. Na płycie znajdują się tylko i wyłącznie covery, do których to Clapton ma słabość i które towarzyszyły mu w życiu. Trudno się było spodziewać czegoś innego szczególnie, że młodość to nie jest to czym gitarzysta może się pochwalić. Na krążku znajdziemy takie utwory jak All of me czy Still got the blues. Jak z tego pierwszego można być zadowolonym to ten drugi to… no nie jest najlepszy. Ogólnie piosenki z którymi mamy do czynienia na płycie są chwytliwe, przyjemne, a nawet czasami można usłyszeć starego dobrego Claptona, jednak nie można się oszukiwać, nie będzie to coś nowego, coś co odcisnęłoby się wielkim piętnem w historii muzyki. Jeśli ktoś jest wielkim miłośnikiem Claptona to bez wyrzutów może kupować krążek, który na polskie półki trafi dopiero 26 marca (od 12 marca jest dostępny w sieci). Natomiast innym nie polecam wydawać dość dużych pieniędzy (bo aż 52 zł w empiku) na płytę która mimo wszystko jest dla mnie sporym rozczarowaniem, a nie oczekiwałem dużo. Tak więc STARA SKARPETA (bardzo trafnie ta nazwa obrazuje zawartość płyty) to tylko próba Claptona na zarobienie troszkę grosza na zasłużoną emeryturę i wakacje. A propos wakacji to okładka krążka to chyba najlepszy akcent całej płyty.

Na koniec jeszcze przypomnę że 7 czerwca w Atlas Arenie Łódź odbędzie się koncert Erica Claptona, zapewne ostatni jaki będzie można usłyszeć w Polsce bo sam artysta przyznał się, że po 70 urodzinach odkłada gitarę na półkę… Więc do pracy drodzy rodacy i do zobaczenia 7 czerwca w Łodzi!

Lao Che – Soundtrack

saoundKtoś może pomyśleć, że tekst nieco spóźniony, odgrzewany, po takim czasie po prostu zbędny. No dobra, to niech sobie tak myśli, bo ja zdecydowanie, jestem nieco odmiennego zdania. Chłopaki jeżdżąc i grając nadal promują album wydany w październiku zeszłego roku i choć od premiery minęło już 5 miesięcy to krążek nadal uważam za świeży, tak samo jak cały dorobek „starego cze”, który od 2002 roku, sukcesywnie się powiększa.

Nie chcę pisać o zespole, bo co raz widzę ten sam tekst skopiowany lub nieco zmieniony, oczywiście nie skądinąd jak z wikipedii. Dlatego takiego suchego poznania, musicie dokonać sami.

Soundtrack, to płyta wydana 19 października 2012 roku. Co skłoniło ich do nagrania kolejnej płyty? A nic szczególnego, przynajmniej dla nich, a na myśli mam wyśmienitą formę, która prezentują od czasu wydania pierwszej płyty (2002r.). Dobra, skłamałem, prócz dobrej formy było coś jeszcze ale wynikało to raczej z tego poprzedniego. Otóż, po przesłuchaniu dema, zgłosiła się do nich ekipa filmowa z propozycją nakręcenia filmu, którego scenariusz  opierałby się na tekstach i muzyce zespołu. Niestety, coś poszło nie tak i z filmu nic nie wyszło (pewnie pieniążki), lecz chłopaki nie zaprzestali pracy nad albumem i skończyli go niezależnie od wypadków po drodze. Tak rozpoczęła się historia płyty „Soundtrack”, która jak już wiadomo nazwy swej, nie wzięła z powietrza.
Nie chcąc się zamykać, czy szufladkować, w zespole powstał pomysł, aby wprowadzić jakąś nowość, coś świeżego w swoje i tak już świeże brzmienia. Pomysł jak najbardziej trafiony a zrealizowany został, przez włączenie do zespołu pana Eddiego Stevensa (brytyjski muzyk i producent związany z takimi artystami jak Moloko, Zero 7 czy Roisin Murphy). Jako producent, miał poprowadzić ich „za rączkę”, stając się kolejnym członkiem zespołu a nawet liderem (jak mówił Spięty), nakierować a później sfinalizować i uwiecznić wszystkie pomysły.
Pierdu pierdu, a jak wypadł album? Znakomicie, nic dodać nic ująć. Niekonwencjonalne rozwiązania, odchylenia od wszelkich kanonów,to ich znak firmowy. Mimo, że tą płytą skręcili z poprzedniej drogi, to niejako kontynuują swe poczynania w nieco inny już sposób, ale jakże dla siebie odpowiedni! (Może nie chcieli popełnić tego samego błędu co Clapton).
Płyta rozpoczyna się od „utworu”, który nie był do końca zaplanowany. Ktoś z zespołu wpadł na pomysł, aby płyta otwierała się (powtórzę się), w sposób niekonwencjonalny. Jako, że studio znajdowało się pod stacją metra, co kilka minut, słychać było przejeżdżające pociągi, i właśnie dźwięk jednego z nich stanowi pierwszy utwór. Reszta piosenek, to jak zwykle, głębokie teksty w otoczeniu ambientu i wszelkich innych gatunków muzyki. Autor tekstów (Hubert Dobaczewski a.k.a. Spięty) przyznaje się, że czuje lecące latka i możliwe, że to to skłoniło go do takich rozmyślań umieszczonych w tekstach. Na myśli mam, jego rozważania na temat istnienia, na temat planu stworzenia realizowanego przez Boga. Wcześniej również teksty odnosiły się do Boga, jak również do religii, lecz wtedy były w dużej części ironizowane. Utwory stonowane, mocne w treści, zmuszające wręcz do zadumy. I mamy tutaj potwierdzenie, że mimo poszukiwań i zmian, zespół swoją twórczością nadal mocno oddziałuje, pod różnymi względami na słuchacza.  Na przykład, podmiot w jednym z utworów porównuje się do psa, zaś w drugim do drzewa, mocne?
Reasumując, album kompletny, każdego utworu można słuchać bez wytchnienia, a za każdym razem będzie on odkrywany na nowo (obfitość wszelkiej treści).
Jedynym zastrzeżeniem, jakie mógłbym wystosować w kierunku powstałego dzieła (tak, dzieła!), to w porównaniu do całości, marny singiel promujący pt. Zombi .

Nie chcąc wpychać w tekst przelewających się we mnie superlatyw zachęcam do słuchania. Lejdis end dżentelmen! Na końcu języka

Kot Kamero (Camero Cat)

Camero Catcamero
Krakowski zespół, łączący w swych utworach alternatywny pop, rock, kabaret oraz teatr. Trzech panów i dwie kobitki, doskonale odkrywają zakurzoną, lub nawet nieodkrytą drogę polskiej muzyki (stworzonej przez polaków, teksty jak dotąd są po angielsku). Ktoś porównywał ich do Tiger Lillies, ale nie może być mowy o żadnym kopiowaniu czy próbie prześcignięcia, kabaret może to jeden łączący ich element, który jest zresztą najmniej tutaj istotny. Inna bajka.
Zespół ładnie i zgrabnie łączy w.w. style i porcjuje je nie mniej dobrze. Więcej szczegółów przy opisie albumu z 2011 roku Mad Tea Party.

Pierwszy raz usłyszałem o nich w programie trzecim radia polskiego a zespół i nową płytę promował nie inny jak pan Wojciech Man. Wrażenie kapela zrobiła na mnie niesamowite, może dlatego, że 99% propozycji pana Wojtka przypada mi do gustu… Tak czy siak, po jednej piosence byłem gotów sprzedać buty i biec do sklepu po płytę.

Mad Tea Party.

Polska scena muzyczna to ciężka sprawa, to taki metalowy orzech, którego nie gryziemy, ani nie łupiemy dziadkiem, tylko próbujemy go rozpracować w butach stopami, lub pod plecami w łóżku, gdy śpimy. A tu proszę, prócz lao che ( i zapewne kilku innych o których nie miałem przyjemności usłyszeć) wpada na mnie nowy podmuch świeżości, nowy zapach, niespodziewane nowe doznania ze strony polskich! artystów.  Oczywiście nie odbyło się bez rozczarowań, gdyż po przesłuchaniu całej płyty mina mi nieco zrzedła.
Kabaretowy klimat, zapach speluny, przed oczami widok brodatego pirata zasuwającego na pianinku gdzieś w rogu knajpy, dym papierosa i wyuzdane kelnerki .  Taki mniej więcej obraz, kreuje mi się pod sklepieniem, kiedy słucham Camero Cat. Wracając do rozczarowań. Płyta zawiera kilka świetnych, dobrych i miernych numerów. Najważniejszym jednak aspektem krążka, czy zespołu jest to, że z łatwością potrafią przenieść słuchacza w fantastyczny lub chociaż nieco utopijny klimat. Podobno niektórzy słuchając zespołu, przenoszą się do krainy gdzie mieszkały czary i jakiś czas Alicja. Samo już „mad tea party”, oznacza coś fantastycznego, coś co wygląda mniej więcej tak: królik w kapeluszu, świstak i człowiek przy jednym stole w lesie popijają herbatkę z gadających filiżanek.
To jest największa moc i osiągnięcie muzyków, ta podróż, którą oferują prawie każdym utworem.
Płyta, jak wspomniałem, jako całość nie jest doskonała, niestety nie jest kompletna, ale artyści są młodzi i mają jeszcze czas na tworzenie wiekopomnych dzieł.  Płyta jako całość wypada całkiem nieźle i mimo wszystko polecam.
Bardziej zorientowani, albo bardziej „skamieniali”, widzieli ten zespół startujący w poławiaczach śpiewających talentów. Przyznam, że camero cat wypadli tam miernie a nawet słabo i reakcje jurorów wydały mi się słuszne. Sam czasem słuchając ich koncertów na znanym portalu z filmikami, jestem zdziwiony ich niskim poziomem na deskach sceny. Lecz dopóki nie doświadcze tego osobiście na żywo, nie będę nikogo zniechęcał a sam obiecuje, że jeśli będą w Warszawie to pojawię się tam, a za mną pojawi się komentarz i recenzja wydarzenia.

Tymczasem Tae Song