BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Monthly Archives: Grudzień 2011

A co to to?

Pewnie wielu z was machnęłoby ręką, wytrzeszczyło oczy czy zrobiło dziwny uśmieszek słysząc coś takiego jak Flat Duo Jets. „Ha ha ha, nigdy o czymś takim nie słyszałem, pewnie słabe” a to zależy od gustu, ale jeśli ktoś tak pomyślał, to nie najlepiej. Ja dawno zmieniłem swój pogląd na znane nie znane, lubiane czy też nie, jest w radiu, nie ma to słabe. „O! tylko 306 odwiedzin na yt, musi być słabe!”. Tak, tak owszem, to czy coś nam się podoba zależy od naszych upodobań oraz od pojęcia głębszego jakim jest dojrzałość muzyczna, o której z resztą można by napisać oddzielny artykuł. Otóż zespół, muzyk czy utwór, mimo, że nie przypadł nam do gustu to mógł jednak coś wnieść w ten cały kocioł najróżniejszych odmian kału, w którym skrywa się złoto i nieoszlifowane diamenty.

Oto zespół z garażu w USA, grający rockabilly (rockabilly to najwcześniejsza odmiana rock ‚n roll’a , proszę sobie zguglować). Pierwszy ich album został w całości nagrany w garażu pod koniec lat 80. Muzyka, przyjemna czasem ciężka dla mózgu. Taka mała sprzeczność ale naprawdę, proszę sobie sprawdzić. Dobrze mi się słuchało, jednak muszę się przyznać, że nie katowałem ich tak jak choćby White Stripes. Aaa tutaj się zatrzymamy. Dlaczego? A bo lider Stripesów (śmiesznie brzmi lider kiedy zespół składa się z 2 osób), Jack White, który jest niesamowicie zmyślnym muzykiem, czerpał troszkę z twórczości Dżetsów na korzyść swojej  (zwykła rzecz, poszukiwanie punktu zaczepienia, natchnienia), i pewnie nie tylko on.

Zastanawiające jest to, że wzorujący potrafią zdobyć i osiągnąć więcej aniżeli Ci, na których swoją twórczość opierali. Może to niefart, że nie znalazł się odpowiedni promotor albo go w ogóle nie było, może złe czasy, moda to ogromna siła (której apeluje się opierać). Trzeba pomyśleć ile jest talentów indywidualnych czy zespołów kryjących się odpowiednio, pod prysznicami i w garażach, ach kurcze dlaczego jest tyle ludzi na ziemi, mamy naddatek artystów(czy raczej ludzi utalentowanych ale artystów również) lub deficyt konsumenta. Ciężka i poważna sprawa.
Wracając do meritum,  kilka dobrych albumów i muzyczny wzór, Flat Duo Jets  dowiedli, że byli wartościowa częścią historii, chwała im za to!

Utwór z krążka Two Headed Cow. Co prawda wyjątkowo bez słów ale genialny. Smacznego!

Czarne Klawisze!

The Black Keys! Jeśli pierwszy raz słyszycie tą nazwę, to nie ma na co czekać! Do słuchania raz, raz! Dla nie  zorientowanych napiszę jeszcze, że to amerykański zespół, a raczej duet, grający odrobinę klasycznego, alternatywnego rocka oraz bluesa. Działają razem od 2001 roku i do dnia dzisiejszego wydali 10 krążków. Po pierwsze zespół tworzą tylko i wyłącznie 2 osoby (być może dlatego porównywani są do White Stripes), Dan Auerbach – gitarzysta i wokalista, oraz Patrick Carney – perkusista. Mimo małej liczebności zespołu, tworzą niezapomniane i rozbudowane utwory, ale o tym trochę więcej później. O rozwoju zespołu i niewątpliwemu talentowi świadczy masa odsłuchań na last.fm, czy duża ilość fanów na facebooku. Jednak najdobitniej wskazuje nam na to nagroda Grammy dla najlepszego albumu alternatywnego za płytę Brother. Zespół dodatkowo zbiera pochwały od takich sław jak Robert Plant, Robert Gibbons, Joshua Homme. No i właśnie po co ja to wszystko to piszę… Po pierwsze bo chłopaki są na prawdę warci przesłuchania, a po drugie ponieważ parę tygodni temu wydali nowy album pt. El Camino!

Otóż wile nadziei pokładałem w nowym krążku Keys’ów. El Camino… Dla miłośników motoryzacji nazwa jest zapewne znajoma, ponieważ to nic innego jak jeden z modeli Chevroleta (swoją drogą to bardzo, bardzo ładne auto…). No ale nie o motoryzacji tutaj, tylko o Black Keys! No więc jak już wspomniałem pokładałem w tej płycie wielkie nadzieje. Liczyłem, że to będzie coś niesamowicie ekscytującego, nowego, delikatnie mocniejszego od Brother. Po pierwszym singlu Lonely Boy,  moja nadzieja delikatnie upadła jednak nadal nie było najgorzej. Piosenka jest dość ambitna, skoczna i wbrew tego co sugeruje tytuł radosna. Na prawdę mi się szalenie podobała mimo, że była bardziej indie niż bluesowo rockowa, ale wpadała genialnie w ucho. Nie traciłem nadziei. Nareszcie album wpadł w moje chciwe łapy…

Album zawiera 11 miłych dla ucha utworów, jednak… Powiem szczerze, że po pierwszym przesłuchaniu krążka byłem bardziej niż rozczarowany. Jeden z moich ulubionych zespołów który niedawno powstał i nadal koncertuje poszedł w kierunku indie rocka, co mnie cholernie zasmuciło. Miałem nadzieje usłyszeć sporo bluesowych kawałków, porównywalnych do The White Stripes. Niestety płyta odbiega delikatnie od klimatów z poprzednich krążków (może nie wliczając w to Brother, bo ona już sugerowałao jakimi klimatami się nasz duet interesuje), jednak to nadal jest The Black Keys. Tak więc nie jest najgorzej! Na moją początkową ocenę wpłynęła moja wielka miłość do bluesa i rocka klasycznego, jednak po przesłuchaniu płyty jeszcze raz i jeszcze raz, uświadomiłem sobie, że The Black Keys nadal są na swoim wysokim poziomie. Wszystkie piosenki są przyjemne i wpadają w ucho. Trochę za mało w nich dobrego kopa, albo bluesowego klimaciku z poprzednich płyt, ale już nie chce wybrzydzać, bo płyta jest na prawdę bardzo dobra.

Na koniec należy podzielić się opiniami innych. Otóż: Magazyn „Spin” dał płycie 8 na 10, a recenzent porównał duet do „ZZ Top z brokatem na brodzie”. „The Observer” dał3 na 5 gwiazdek. „Album być może jest szybki i zabawny, ale też nie narzuca się”. I na koniec recenzentka „Entertainment Weekly” dała albumowi prawie maksymalna notę (-A) i napisała, że zespół „stworzył w małym pokoju rakietę, która jest wystarczająco potężna, by pasować do filozofii większe jest lepsze”. Tak więc nie ma siły i nie mogę narzekać na El Camino,  w mojej osobistej, subiektywnej skali album ten dostaje 7/10. „(Rubaszny: 7/10 ale w wypadku gdy zamykamy się w pokoju, w którym znajduje się jedynie ich twórczość)”

Na koniec przed Państwem Lonely Boy!



Red Hot Chili Peppers i rok 2012

Ach, ten zespół ma swoją historię. Mocno wpisał się w karty ostatnich 28 lat.
Na początku nie nazywali się Red Hot Chili Peppers i nie grali tego co teraz. Najczęściej zmieniali się gitarzyści później perkusiści, Anthony Kiedis (wokal) i Flea (bas) są członkami zespołu nieprzerwanie od ’83. Gitarzystą, który wniósł najwięcej swojej własnej i niepowtarzalnej energii był John Frusciante, który niestety rozpoczął karierę solową. Uczestniczył on w nagraniu 7 z 10 albumów. Podobnie aktualny i świetny perkusista Chad Smith, który nie towarzyszył zespołowi przy nagrywaniu trzech pierwszych płyt. Flea to basista nadający zespołowi unikalnego brzmienia i stylu. Jest on na drugim miejscu w rankingu 10 najlepszych basistów według czytelników magazynu „Rolling Stone”. Anthony, to artysta z bujną przeszłością, dzięki której nie odstawał od reszty. Pomysłodawca i główny kreator tekstów i melodii, świetny jak reszta, dzięki czemu wszyscy doskonale się uzupełniali.
Obecny skład nieco zmieniony, ponieważ za Johna przypałętał się Josh Klinghoffer (2009). Czy to przez niego (raczej nie) czy nie, najnowsza płyta z jego udziałem rozczarowała pewnie nie tylko mnie. Dlatego należy zastanowić się mocno nad planami na nadchodzący rok. Ograniczony fundusz powoduje nie małe dylematy.

Przyszły rok obfitować będzie w ogromne wydarzenia muzyczne odbywające się w Polsce! Redhoci zagrają 27 lipca na Warszawskim Bemowie. Występ odbędzie się podczas festiwalu IMPACT, na którym zjawić mają się inne, nie tak świetne ale jednak znakomitości. Bilety, no cóż, od 209zł (209zł za orzeczeniem o niepełnosprawności) poprzez 309zł do (różnie podawane) ok. 600zł.  A tu jeszcze Guns ‚n Roses i inni m.in. Coldplay. Najlepiej iść na wszystkie i szczerze tego wszystkim życzę, szczególnie teraz (może mikołaj nie posępi kilku biletów, jeśli się grzecznym caluśki rok było oczywiście). Dlatego należy albo zacząć zbierać pieniążki albo dobrze się zastanowić i wybrać, bo poza corocznymi festiwalami i imprezami dochodzi sporo innych równie i może bardziej interesujących, niepowtarzalnych, wyczekiwanych, niesamowitych,  podniecających i historycznych wydarzeń.
Życzę wszystkim udanego wyboru.

Choć na razie jest bezśnieżnie to piosenka w sam raz na grudniowy wieczór. Snow – Chorzów 2007

Krótko o doli blesrockmana w ciele leniwca i studenta.

Ciężko ciężko, na siłę tak o, wszystko…
Szkice wpisów leżą i czerstwieją, ale cóż zrobić. Biedny student nie ma czasu na nic, a w szczególności leniwy student, który próbuje spełniać się w ukochanym kierunku (i o dziwo nie jest to nauka).

Od jakiegoś czasu ja i pan M.W. próbujemy robić coś w kierunku muzycznym. Dokładnie od 2 lat zakładamy zespoły (tak, zespoły). Było ich mnóstwo a w żadnym nie doszło nawet do porządnej próby, nie mówiąc już o deficycie członków. Tak… i z tym problemem borykamy się i teraz. Teraz, to znaczy, kiedy nasze umiejętności są niemal wystarczające do zagrania w najzimniejszej i najbrzydszej piwnicy jakiegoś taniego pubu oraz teraz gdy dołączył do nas dwóch mój (teraz nasz) znajomy, który znacznie podnosi poziom naszej gry. Problem, kto bardziej domyślny istnieje nadal, mimo przynależenia do zespołu już 3 osób. Nasz odwieczny wróg i zbawca to perkusista (no i średni raczej wokal, który gubi się podczas  grania czegoś bardziej skomplikowanego ale nadal mało na gitarze, no ale chociaż on jest). Można pomyśleć, hm! co to za problem znaleźć perkusistę hm hm!. No widocznie jest to jakaś trudność (zauważmy negatywną cechę członków) i gratuluje wszystkim tym, którzy takiego problemu nie mieli. No to tak, perkusistów jest mnóstwo, w sieci jest tysiąc witryn a na każdej z nich jest po tysiąc ogłoszeń perkusistów z naszego miasta. Jednakże nie wszyscy grają tego co gramy my a raczej to my nie gramy tego co wszyscy. Wszystkie realne ogłoszenia dotyczą muzyki raczej metalowej+. Tak więc szukaliśmy bliżej, znajomi, znajomi znajomych, nadzieję pokładaliśmy w nowo poznanych osobach z roku. Ale nici z tych planów. Albo nie, albo nie bo matura i trzeba się uczyć albo mam zespół albo… I dalej w koło Macieju. Jednak ostatnio światełko w tunelu nieco się rozjaśniło. Jeden z perkusistów z naszej listy potencjalnych przyszłych członków zajmujących się garami, wyraził samowolnie chęć do grania w najbliższym czasie. Z zapałem wszyscy wyczekiwaliśmy soboty godziny 12. Salka zarezerwowana, wszystko cacy i może w końcu ruszymy. Nic bardziej mylnego, w przeddzień historycznej próby, a raczej „w dzień”, ponieważ o 4 w nocy perkusista oznajmił w wiadomości na fejsbuku, że jest chory.
Co o tym myśleć? Każdy ma jakąś wymówkę, kurczę, nie jesteśmy tacy straszni. Unikają spotkań, bo rozumiem występ, scena, publiczność, stres. Oczywiście, łatwiej byłoby znaleźć nam kogoś, jeśli reprezentowalibyśmy wyższy poziom, tak? Ale kurde jakoś trzeba zacząć i ten poziom powolutku pomalutku podnosić, a bez perkusisty niestety się nie da.

Aha, i przepraszam za kłamstewko moje niewinne. Napisałem w pierwszym poście, że o nas już nic nie będzie, ale czasem łatwiej coś takiego pisać więc trochę zapychaczy powrzucamy.