BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Category Archives: Relacje spoza kufra.

Powrót Rock’n’rolla.

Kiedy ktoś powie mi: „Hej stary, znalazłem zajebisty zespół, normalnie nowe Led Zeppelin”, to podchodzę do tego raczej z dystansem. Bardzo dużym dystansem. Nie oszukujmy się, Led Zeppelin to jedna z najlepszych (dla mnie najlepsza) kapel jaka powstała w tym cynicznym, smutnym świecie i nawet gdy tak wielki autorytet jak Wojciech Mann przyznał się, że natknął się na coś podobnego to mu nie uwierzyłem. Przynajmniej na początku, bo już po przesłuchaniu pierwszej piosenki przeszedł mnie ten rodzaj ciar, co przy wcześniej wymienianych muzycznych guru. Ale o kim właściwie mowa? A no właśnie. Panie i Panowie przed Państwem Rival Sons!

Tych czterech Panów spotkało się, by znowu wskrzesić rock’n’rolla i tchnąć trochę nadziei w serca takich muzycznych moherów jak ja. Skoro porównywałem ich na samym początku do samych Led Zeppelin to chyba nie muszę pisać jaki rodzaj muzyki grają, chociaż to różnie bywa, więc krótko: grają hardrock’a z domieszką elektryzującego blues’a. Sami Panowie zaczęli razem grać w 2008 roku gdy do zespołu doszedł wokalista i tekściarz Jay Buchanan, by po dokładnie roku w czerwcu 2009 roku wydać swój pierwszy album: Before the Fire. Trzeba przyznać, że płyta jest niesamowita, zaczyna się rozsadzającym mózg Tell Me Something, zwalnia trochę z utworem The Man Who Wasn’t There, aby na koniec znowu dać nam energetycznego kopa w zad z piosenką I Want More. I wszystko cacy, ale to dopiero pączątek! W 2010 roku otwierali koncerty takich sław jak Alice Cooper czy AC/DC. Już po 2 latach od powstania zagrali koncert z legendami hard rocka! No błagam, to musi o czymś świadczyć.

Później było coraz lepiej. W tym samym roku wydali EP z moim zdaniem najlepszą ich piosenką Get What’s Coming, która po prostu zwala z nóg. Zarazem znajduje się tam bardzo klimatyczne Soul. Nie ma się co już tu rozpisywać, 6 miesięcy później wydali swoją dotychczas najlepszą płytę  Pressure and Time, która znalazła się na 129 miejscu UK Albums Chart. Nie będę tej płyty już opisywał, bo przyznam się, że mi się nie chce, a po drugie to w ogóle nie ma sensu. Trzeba ją złapać i po prostu przesłuchać. Na mnie zrobiła ogromne wrażenie i pozytywnie mnie zaskoczyła. Dodam jeszcze, że byłem na ich koncercie, który był jednym z najlepszych moich koncertów na jakich byłem w życiu. Panowie dali niesamowite show! Oczywiście jak znowu usłyszę gdzieś o ich nadchodzącym koncercie w Polsce to zaraz się tym z Wami podzielę. Puki co pozostaje tylko słuchanie ich krążków.

Panie Panowie! RIVAL SONS!

Thanks Jimi Festival 2012 i po herbacie.

Wrocław i Thanks Jimmy Festiwal oraz towarzyszące temu koncerty nie pozostawiły we mnie nic poza wielkim żalem i rozpaczą i mocnym postanowieniem uczestnictwa w 10 kolejnych imprezach z tego cyklu.
Co prawda kolejne trzy dni (zaczynając od 03.05) nie pozostawały w cieniu Thanks Jimmi Fest. Wystarczy spojrzeć na listę występujących i przyznać się do błędu jaki się popełniło nie ruszając swojego tyłka do Wrocławia, swoją drogą uroczego miasta.
Wracając do meritum, już po przyjeździe i dotarciu na stare miasto słychać było odgłosy ze sceny na rynku. Pogoda dopisała, toteż przesiedzieliśmy nad wodą w cieniu drzewa tuż za tamą elektrowni i poczekaliśmy tam na właściwy punkt imprezy. Już wtedy byliśmy naznaczeni opaskami barwy czerwonej z nazwą festiwalu i posiadaliśmy certyfikaty rekordzistów oraz (co też jest ważne), bilety na koncerty na wyspie słodowej.
Godzina 16, biegiem na rynek, pod scenę. Nic z tego, nieprzebyty tłum, kotłosił się i zajmował znaczną część placu, nie było szans przedostać się gdzieś bliżej, chociaż pod pierwsze barierki. Pan Ciechowski, pomysłodawca, wziął głos, przedstawił ludzi na scenie, m.in. Leona Hendrixa i Marcusa Millera i za raz dostaliśmy komendę „prezentuj broń” i 7200 gitar pomknęło w górę tworząc przecudowny widok, a chwilę później wszyscy z gitarami pod pachą wygrywali pięć akordów składających się na rekordowe Hey Joe. Tym samym został pobity rekord w graniu Hey Joe, oraz gitarowy rekord ustanowiony w Anglii. Polak jednak potrafi. Po zakończeniu piosenki można było zostać i pograć inne utwory, które były przygotowane do gry z uczestnikami całego przedsięwzięcia.

Później wycieczka na chodak naprzeciwko wyspy słodowej i oczekiwanie na koncerty. Miło było posłuchać rodzonego brata Hendrixa, zespołu LIPALI i innych. Saportujący goście grali niesamowicie przyjemnie, bluesik jaki rozchodził się po wyspie darł i przypominał korzenie, raz po raz przerywane twórczymi i oryginalnymi wyskokami wykonawców. Czas płynął szybko i wolno, a raczej, bardzo chcieliśmy aby chwile te rozciągały się w nieskończoność, przy takiej muzyce żyć i umierać… minuty uciekały aż nadszedł czas na T.Love. Mimo że Muniek niedomagał, to chłopaki pokazali klasę i rozruszali trochę zastały tłum. Bardzo fajnie było poskakać w objęciach z Wrocławianami przy utworze Warszawa. Poza Muńkiem nie było się do czego przyczepić. Panowie grali, bisowali i bardzo chcieli udowodnić jak niewiele różnią się od gościa wieczoru.
No i na koniec, jak przewidywała rozkładówka, pojawiło się Europe. „No i co, wyjdą, zagrają final countdown i idziemy?”, zbesztajcie mnie, czuje się winny, bo tak pomyślałem, po drodze jeszcze ktoś mi mówił, że jest to zespół jednej piosenki… No nic, bardzo mile zostałem zaskoczony. Europe dosłownie rozpieprzyło kosmos, dając radę poruszyć więcej ludzi aniżeli T.Love. Warto wspomnieć, że każdy z występujących zagrał jakiś utwór z dorobku Jimiego.

Jest czego żałować, a to dopiero pierwszy dzień!

Noc bez problemu można było spędzić na rynku w zadaszonym ogródku jakiejś restauracji, oszczędzając przy tym 35-50 zł jakie wydalibyśmy na nocleg w hostelu. Ponownie pogada sprzyjała, chociaż szczerze mówiąc to deszcz wygonił nas z trawiastego łóżka parku pod markizę na starym mieście. Lecz nie ma na co narzekać, hostele i tak były pełne, a Wrocław udowodnił że jest świetnie przygotowany na przyjęcie dużej ilości przyjezdnych.

Tak więc minął dzień pierwszy zmagań z muzycznymi wydarzeniami, i z utęsknieniem oczekiwaliśmy rozpoczęcia koncertu kończącego Thanks Jimmi Festival. Rozpoczął się ok. godziny 17, a scena ponownie była wypełniona muzycznymi mistrzami. Przyznaje się, że pana Wojtka Pilichowskiego obarczyłem dużymi oczekiwaniami. Okazało się, że były one zbyt duże. Projekt z jakim wystąpił na Słodowej, pozostawiał wiele do życzenia, a na pewno nie pasował do klimatu imprezy. Na koniec dawka niesamowitego jazzu. Rewelacyjny Marcus Miller ze swoim ogarniętym zespołem, dali popis i wprowadzili całą publiczność w trans, obfitujący niezapomnianymi muzycznymi wrażeniami. Miller i jego świta pokazali klasę i przekonali mnie, że jeśli będą grać gdzieś w pobliżu to jest po co kupować bilet i lecieć pod scenę z wielkim banerem „I Love Your Slap Marcus”.

Był to nasz pierwszy raz we Wrocławiu, jednocześnie na rekordzie i Jimim Feście. Wrażenia jednak bardzo pozytywne. Przygotowanie i organizacja nie zawiodły, chociaż nagłośnienie na rynku mogło być lepiej pomyślane, ochrona zapewniała porządek, Wyspa Słodowa obsadzona toikami również zapewniała komfort fizyczny uczestnikom, a zabawę zapewniali świetni goście imprezy. W wolnych chwilach, bezdomni i „panowie spod sklepu od rana” oferowali rozrywkę opowiadając kawały i anegdoty, zabawiając rozmową za jedyne kilkanaście groszy lub odstąpienie co łaska do kubeczka.
Jest co wspominać i gdzie wracać, a kto tego nie doświadczył, to niech zadba o to w przyszłym roku!
Aha, i pamiętajcie o zakupie i skasowaniu biletów komunikacji miejskiej. Mimo krótkiego pobytu Wrocławskie kanarki dopadły i nas…

Jimi Hendrix i Little Wing!

Thanks Jimi Festival 2012 – Wrocław.

Jak wszyscy wiemy, nieubłaganie zbliża się maj. Miesiąc, który rozpoczyna się świetnym wydarzaniem jakim jest Thanks Jimi Festival we Wrocławiu! Jednym z gwoździ programu będzie wtorkowe bicie gitarowego rekordu Guinnessa. Tak więc gitary pod pachę i najpóźniej o 16 proszę się stawić na rynku miasta!

Tak na prawdę, do Wrocławia wybrać się można już w niedzielę bo już wtedy atrakcji nie brakuje. Zabawa w dwóch ostatnich dniach kwietnia miejsce będzie miała w klubie muzycznym Łykend na Podwalu 37/38. Następnie we wtorek wszyscy zbiorą się na rynku, aby posłuchać występów gości oraz przygotować się do bicia rekordu. Dotychczas udało się kilkukrotnie ustanowić rekord. Obecny rekord to 6346 gitarzystów grających, a no właśnie, bo na rekord grane jest „Hey Joe”,  i udało się ustanowić taką liczbę w 2009 roku, lecz niestety nieco wcześniej taki wynik padł w Londynie i uznawany jest właśnie on. Ale biorąc pod uwagę Polskę i „Hey Joe” to właśnie rok 2009 był rokiem ustanowienia naszego rekordu, którego nie udało się pobić przez dwa kolejna lata, może teraz damy radę?!

No to we wtorek (01.05) bicie rekordu, występy i ogólnie kupa rzeczy jaką będzie można tam robić. Wieczór zapowiada się obiecująco bo występować będą: Leszek Cichoński & Friends, T. LOVE, Lipali, Europe. Tuż przed końcem dnia lecimy do klubu Łykend na darmowe występy, gdzie pokaże się miedzy innymi niesamowity Wojciech Pilichowski. Na środę przewidziane są koncerty większego kalibru. Na scenie pojawią się Zdenek Bina Acoustic Project, Marek Napiórkowski Trio feat. Artur Lesicki, Wojtek Pilichowski & Pi Electro Step feat. Leszek Możdżer oraz król slapu MARCUS MILLER & BAND. Warto wziąć gitarę i zapisać się na rekord, ponieważ dzięki temu na wszystkie płatne koncerty będziecie mieli całkiem dobre zniżki. Za bilet wtedy zapłacimy 30zł zamiast 70,  80 czy 100. Bardzo kuszącą jest propozycja zakupu dwudniowego karnetu za jedyne 40zł (dla uczestników grania). A jeśli martwi was problem z trzymaniem i noszeniem gitary, to spokojnie, zostaną uruchomione specjalne przechowalnie!

Po powrocie opowiemy jak było.

Program imprezy

Twórca i pomysłodawca imprezy i instruktaż gry „Hey Joe”.

Blablablablablabalbalbalbalablabalbalabl!

Jack White – Blunderbuss

Jack White (właściwie John Anthony Gillis)! Tak to ten sam z  „Będzie głośno” („It might get loud”), tak i to też założyciel The White Stripes! Ten z 17 miejsca 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów (wg. Czytelników magazynu Rolling Stone)! Tak, jak również współtwórca projektu Raconteurs i Dead Weather. Zasłużony i utytułowany muzyk, ale nie o nim a o jego płycie, która dzisiaj miała swoją oficjalną premierę.

„Odkładałem nagrywanie płyt pod własnym nazwiskiem od bardzo dawna, ale czułem, że te piosenki mogą się ukazać tylko pod moim nazwiskiem. Powstały szybko i nie miały nic wspólnego z nikim ani niczym innym. Były moją własną wypowiedzią, moimi kolorami na moim własnym płótnie”. Takimi słowami w styczniu bieżącego roku Muzyk zapowiadał nowy album.

Słuchając utworów White Stripes czy Racounteurs od razu można było usłyszeć charakterystycznego White’a, jego wokal i przede wszystkim gitarę. Pazur był na wierzchu, zawsze, przy szybkich, smutnych, wolnych, ciężkich i lżejszych utworach. Specyficzne dźwięki jego oryginalnych wioseł łączyły się w niewygrywaną harmonię, ucztę dla uszu naszych mózgów.

Rozentuzjazmowany czym prędzej złapałem za album i… No właśnie. W The Dead Weather już trochę White dał znać, że powoli i nieznacznie zmienia kierunek. O ile Raconteurs i White Stripes było podobne, to The Dead Weather twórczo różniło się już od nich znacznie (zależy od skali jaką obierzemy).  White solo też jest inny.

Onet.pl: „Blunderbuss to dowód na constans totalny w twórczości Jacka White’a.”

Nie zgodziłbym się z tym.

Styl owszem, utwory nadal stoją na wysokim poziome, są oryginalne, momentami suche i jałowe, właśnie takie jakimi White raczył nas częstować. Lecz jeśli liczymy na coś podobnego, coś jak np. White Stripes to nie dostaniemy tego. Oczywiście, słucha się tego przyjemnie, klawiszy, wydaje się, że trochę więcej niż zazwyczaj, brakuje moim zdaniem gitary. Utwór „Wheep Themselves to Sleep” posiada świetną solówkę, właśnie taką starą White’ową solówkę, ale cóż z tego. Album nie ma nic wspólnego z jego tytułem, pistolet chybił. Jednak co White robi robi to dobrze, nie, doskonale! Wsłuchując się w utwóry nie mogę wyjść z podziwu, kompozycja, ogół, palce lizać! Osobiście jestem nieco zaskoczony jego najnowszą twórczością, ale na pewno nie zniechęcony a rozdarty.

Proszę, magazyny The Guardian i The Telegraph dały 5/5, Pitchfork 7,8/10 zaś Slant Magazine 3,5/5. Noty jak widać są dość zróżnicowane, ale nie najgorsze. Patrząc przez pryzmat całej twórczości Jacka White’a skory jestem dać 4/5.

White i Blunderbuss zostają wrzuceni do kufra!

Blunderbuss – Garłacz, broń palna z rozszerzoną przy wylocie lufą.

Drugi Hendrix?

Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Jimmy Page… Myślę, że każdy z nas oddałby na prawdę dużo aby obejrzeć tych Panów na scenie. Jak z tym ostatnim to jeszcze w miarę możliwe to Jimi i Stevie raczej już u nas nie zagoszczą. Jest jednak na to rozwiązanie, a nazywa się ono The Brew. Jeśli mnie jeszcze nie wyśmialiście, to wstrzymajcie się troszkę, przynajmniej do końca tego wpisu. Zgodzę się, że to co przed chwilą napisałem brzmi dość kontrowersyjnie, ale zaraz zobaczycie, że chłopaki rozpierdalają kosmos (wybaczcie za wulgaryzmy, lecz jedynie w ten sposób mogłem wyrazić moje uczucia).

Trio o którym tu wspominam pochodzi z Grimsby (Wielka Brytania), grają razem zaledwie od 2006 roku, lecz już są według niektórych (razem ze mną) jednym z najbardziej ekscytujących i najlepiej prosperującym młodym zespołem. Rok po założeniu zostali uznani za najlepszy zespół roku 2007 wg magazynu „It’s only Rock’n’Roll”, wydawanego przez fanklub The Rolling Stones. Filarem zespołu jest wokalista i gitarzysta Jason Barwick. To właśnie ten młody chłopak porównywany jest do tej słynnej, legendarnej trójki gitarzystów. Co wcale nie oznacza że pozostała dwójka odstaje od niego znacznie. Nic z tego! Kurt Smith, niesamowity bębniarz, który zagrał na moich oczach Moby Dick Led Zeppelin, w identyczny sposób jak Bonham, dodatkowo na sam koniec solówki perkusyjnej uderzył gołą dłonią (dodam, że tak samo jak w oryginale, połowa solówki była grana samymi dłońmi) w ogromny GONG! Nie tylko widownia stała oczarowana Kurtem ale również członkowie zespołu obserwowali te popisy z szacunkiem i podziwem. Ostatnim z trójki jest trochę niedoceniany Tim Smith. Basista oczywiście nie daję takich popisów, jednak dodaje dojrzałość i duszę zespołowi. Wszyscy oni razem dają niesamowite wrażenia!

Ale wróćmy do Jasona. Tego chłopaka nie opiszą żadne słowa. Nie oddadzą tego płyty które nagrał. Jedynym sposobem żeby zrozumieć piękno jego gry jest zobaczenie i usłyszenie go na żywo. Na scenie wykorzystuje wszystkie sztuczki Hendrixa, a zatem gra zębami, za plecami pod nogami… Naśladuje Page’a grając smyczkiem na gitarze. Dodam, że zagrał całą solówkę Dazed and Confused. Skacze, biega, jest niczym wulkan energii, który w dodatku wydobywa niesamowite gitarowe dźwięki. Co ciekawe poza sceną wydaję się spokojnym, skromnym, niepozornym chłopakiem…

Ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę… Otóż The Brew wracają do Polski na aż 4 koncerty.

Tutaj macie rozkład jazdy:

22 maja 2012 – Warszawa, HRC

23 maja 2012 – Poznań, Bluenote

24 maja 2012 – Szczecin, Free Blues Club

25 maja 2012 – Wrocław, Zaklęte Rewiry

Polecam gorąco, bo warto na prawdę warto wydać te 50 zł i obejrzeć niesamowite przedstawienie!

Na koniec chłopaki zagrają Wam Little Wing i Kam.

Red Hot Chili Peppers i rok 2012

Ach, ten zespół ma swoją historię. Mocno wpisał się w karty ostatnich 28 lat.
Na początku nie nazywali się Red Hot Chili Peppers i nie grali tego co teraz. Najczęściej zmieniali się gitarzyści później perkusiści, Anthony Kiedis (wokal) i Flea (bas) są członkami zespołu nieprzerwanie od ’83. Gitarzystą, który wniósł najwięcej swojej własnej i niepowtarzalnej energii był John Frusciante, który niestety rozpoczął karierę solową. Uczestniczył on w nagraniu 7 z 10 albumów. Podobnie aktualny i świetny perkusista Chad Smith, który nie towarzyszył zespołowi przy nagrywaniu trzech pierwszych płyt. Flea to basista nadający zespołowi unikalnego brzmienia i stylu. Jest on na drugim miejscu w rankingu 10 najlepszych basistów według czytelników magazynu „Rolling Stone”. Anthony, to artysta z bujną przeszłością, dzięki której nie odstawał od reszty. Pomysłodawca i główny kreator tekstów i melodii, świetny jak reszta, dzięki czemu wszyscy doskonale się uzupełniali.
Obecny skład nieco zmieniony, ponieważ za Johna przypałętał się Josh Klinghoffer (2009). Czy to przez niego (raczej nie) czy nie, najnowsza płyta z jego udziałem rozczarowała pewnie nie tylko mnie. Dlatego należy zastanowić się mocno nad planami na nadchodzący rok. Ograniczony fundusz powoduje nie małe dylematy.

Przyszły rok obfitować będzie w ogromne wydarzenia muzyczne odbywające się w Polsce! Redhoci zagrają 27 lipca na Warszawskim Bemowie. Występ odbędzie się podczas festiwalu IMPACT, na którym zjawić mają się inne, nie tak świetne ale jednak znakomitości. Bilety, no cóż, od 209zł (209zł za orzeczeniem o niepełnosprawności) poprzez 309zł do (różnie podawane) ok. 600zł.  A tu jeszcze Guns ‚n Roses i inni m.in. Coldplay. Najlepiej iść na wszystkie i szczerze tego wszystkim życzę, szczególnie teraz (może mikołaj nie posępi kilku biletów, jeśli się grzecznym caluśki rok było oczywiście). Dlatego należy albo zacząć zbierać pieniążki albo dobrze się zastanowić i wybrać, bo poza corocznymi festiwalami i imprezami dochodzi sporo innych równie i może bardziej interesujących, niepowtarzalnych, wyczekiwanych, niesamowitych,  podniecających i historycznych wydarzeń.
Życzę wszystkim udanego wyboru.

Choć na razie jest bezśnieżnie to piosenka w sam raz na grudniowy wieczór. Snow – Chorzów 2007