BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Monthly Archives: Maj 2012

Rize of the fenix! Tenacoius D powraca!

Od czego tu zacząć?! Tyle myśli kołacze mi się w łepetynie, że jak zawsze we wpis wedrze się pan Chaos i na pewno o czymś zapomnę.

Płyta „Rize of the phoenix” czyli odrodzenie feniksa, z popiołów jakie tworzyły ucieczki od studia nagrań panów Kyle’a Gass’a (Cage) i Jacka Blacka (J.B. , Jable). Jack nagrał kilka filmów nawet dostawał główne role, Kajla zaś widziałem jako epizodyczna postać w całkiem niezłych produkcjach. Lecz nie wnikam w to, co panowie robili wtedy, kiedy powinni tworzyć aby łechtać nasze zmysły swoją nietuzinkową twórczością. Niech dociekliwi sobie to sprawdzą, bo ja wolę zająć się tym co panowie robią na prawdę doskonale.

A zatem! Nazwa albumu doskonale odzwierciedla ich wyczyn, z pewnością mogę stwierdzić, że artyści powrócili, wyszli z ciemnosci krocząc po czerwonym dywanie, w marynarkach i bokserkach… No tak, takie to moje skojarzenia. Wynika to z ich stylu, który jak nic na świecie, po takim czasie, pozostał niezmienny. Co prawda w nowym krążku czuć trochę wciskany pedał hamulca, nie rozpieprzają już kosmosu w sensie metalowym, czy hard rockowym.
Mimo to, mimo  że zwolnili, więcej jest akustyka, pojawiają się nawet flet i jakaś trąbka, to płyta jest kompletna i doskonała. Kilka piosenek odcina się nieznacznie od ich poprzednich dwóch krążków, jednak, nie bacząc na to, możemy cieszyć się świetną kontynuacją tego czego kiedyś zaniechali. Teraz jedynie trzeba mieć nadzieję, że panowie nie skończą, i że np. J.B. nie połasi się na lepsze pieniążki z aktorskiej gaży.
No dobrze dobrze, co dalej? Pamiętamy pewnie dialogi z poprzednich płyt. Tutaj tego też nie brakuje, dwa utwory na płycie są rozmowami, scenkami Cage’a i Jable’a. Mimowolny uśmiech wdziera się na twarz kiedy słuchamy tych rozmów, możliwe, że to Jack aranżował, toć on to miał styczność z komediowymi produkcjami, nieprawdaż?
Dalej, znowuż Jack wplótł niezdefiniowane słowa, freestyle w słowa jednej piosnki, jak zawsze brzmi to fajnie, szczególnie kiedy na koniec pierdzi ustami 😉 .
Oczywiście nie zabrakło wysublimowane słownictwa, głownie „fuckin’” nie zabrakło również wzmianek o ssaniu penisa (aha no i jeszcze ta okładka).
To właśnie jest ich unikalny styl, który wciskają wszędzie i chwała im za to!

Kyle gra świetnie a wokal Jacka zadziwia jak zawsze. Prócz (w kilku momentach) dobrego kopa, tej płycie niczego nie brakuje, panowie popisują się i zapisują się w karty muzycznej historii. Na jak długo? No pewno sporo czasu posiedzą w pamięci ludzi, szczególnie gdyby narodziny feniksa nie były początkiem jego ponownej zamiany w popiół, a nawet jeśli to panowie nie powinni pozwolić na rozwianie się tego popiołu aby mogli kiedyś tam jeszcze powstać na staro, nowo.

Album nie rozczarowuje, nie ostudza oczekiwań a raczej rozpala je, unosząc w mym sercu dozgonną wdzięczność dla K.G. i J.B.
Oceny:
No, na razie nic nie mogę wygrzebać, dlatego dam swoje 9/10.

Powrót Rock’n’rolla.

Kiedy ktoś powie mi: „Hej stary, znalazłem zajebisty zespół, normalnie nowe Led Zeppelin”, to podchodzę do tego raczej z dystansem. Bardzo dużym dystansem. Nie oszukujmy się, Led Zeppelin to jedna z najlepszych (dla mnie najlepsza) kapel jaka powstała w tym cynicznym, smutnym świecie i nawet gdy tak wielki autorytet jak Wojciech Mann przyznał się, że natknął się na coś podobnego to mu nie uwierzyłem. Przynajmniej na początku, bo już po przesłuchaniu pierwszej piosenki przeszedł mnie ten rodzaj ciar, co przy wcześniej wymienianych muzycznych guru. Ale o kim właściwie mowa? A no właśnie. Panie i Panowie przed Państwem Rival Sons!

Tych czterech Panów spotkało się, by znowu wskrzesić rock’n’rolla i tchnąć trochę nadziei w serca takich muzycznych moherów jak ja. Skoro porównywałem ich na samym początku do samych Led Zeppelin to chyba nie muszę pisać jaki rodzaj muzyki grają, chociaż to różnie bywa, więc krótko: grają hardrock’a z domieszką elektryzującego blues’a. Sami Panowie zaczęli razem grać w 2008 roku gdy do zespołu doszedł wokalista i tekściarz Jay Buchanan, by po dokładnie roku w czerwcu 2009 roku wydać swój pierwszy album: Before the Fire. Trzeba przyznać, że płyta jest niesamowita, zaczyna się rozsadzającym mózg Tell Me Something, zwalnia trochę z utworem The Man Who Wasn’t There, aby na koniec znowu dać nam energetycznego kopa w zad z piosenką I Want More. I wszystko cacy, ale to dopiero pączątek! W 2010 roku otwierali koncerty takich sław jak Alice Cooper czy AC/DC. Już po 2 latach od powstania zagrali koncert z legendami hard rocka! No błagam, to musi o czymś świadczyć.

Później było coraz lepiej. W tym samym roku wydali EP z moim zdaniem najlepszą ich piosenką Get What’s Coming, która po prostu zwala z nóg. Zarazem znajduje się tam bardzo klimatyczne Soul. Nie ma się co już tu rozpisywać, 6 miesięcy później wydali swoją dotychczas najlepszą płytę  Pressure and Time, która znalazła się na 129 miejscu UK Albums Chart. Nie będę tej płyty już opisywał, bo przyznam się, że mi się nie chce, a po drugie to w ogóle nie ma sensu. Trzeba ją złapać i po prostu przesłuchać. Na mnie zrobiła ogromne wrażenie i pozytywnie mnie zaskoczyła. Dodam jeszcze, że byłem na ich koncercie, który był jednym z najlepszych moich koncertów na jakich byłem w życiu. Panowie dali niesamowite show! Oczywiście jak znowu usłyszę gdzieś o ich nadchodzącym koncercie w Polsce to zaraz się tym z Wami podzielę. Puki co pozostaje tylko słuchanie ich krążków.

Panie Panowie! RIVAL SONS!

Thanks Jimi Festival 2012 i po herbacie.

Wrocław i Thanks Jimmy Festiwal oraz towarzyszące temu koncerty nie pozostawiły we mnie nic poza wielkim żalem i rozpaczą i mocnym postanowieniem uczestnictwa w 10 kolejnych imprezach z tego cyklu.
Co prawda kolejne trzy dni (zaczynając od 03.05) nie pozostawały w cieniu Thanks Jimmi Fest. Wystarczy spojrzeć na listę występujących i przyznać się do błędu jaki się popełniło nie ruszając swojego tyłka do Wrocławia, swoją drogą uroczego miasta.
Wracając do meritum, już po przyjeździe i dotarciu na stare miasto słychać było odgłosy ze sceny na rynku. Pogoda dopisała, toteż przesiedzieliśmy nad wodą w cieniu drzewa tuż za tamą elektrowni i poczekaliśmy tam na właściwy punkt imprezy. Już wtedy byliśmy naznaczeni opaskami barwy czerwonej z nazwą festiwalu i posiadaliśmy certyfikaty rekordzistów oraz (co też jest ważne), bilety na koncerty na wyspie słodowej.
Godzina 16, biegiem na rynek, pod scenę. Nic z tego, nieprzebyty tłum, kotłosił się i zajmował znaczną część placu, nie było szans przedostać się gdzieś bliżej, chociaż pod pierwsze barierki. Pan Ciechowski, pomysłodawca, wziął głos, przedstawił ludzi na scenie, m.in. Leona Hendrixa i Marcusa Millera i za raz dostaliśmy komendę „prezentuj broń” i 7200 gitar pomknęło w górę tworząc przecudowny widok, a chwilę później wszyscy z gitarami pod pachą wygrywali pięć akordów składających się na rekordowe Hey Joe. Tym samym został pobity rekord w graniu Hey Joe, oraz gitarowy rekord ustanowiony w Anglii. Polak jednak potrafi. Po zakończeniu piosenki można było zostać i pograć inne utwory, które były przygotowane do gry z uczestnikami całego przedsięwzięcia.

Później wycieczka na chodak naprzeciwko wyspy słodowej i oczekiwanie na koncerty. Miło było posłuchać rodzonego brata Hendrixa, zespołu LIPALI i innych. Saportujący goście grali niesamowicie przyjemnie, bluesik jaki rozchodził się po wyspie darł i przypominał korzenie, raz po raz przerywane twórczymi i oryginalnymi wyskokami wykonawców. Czas płynął szybko i wolno, a raczej, bardzo chcieliśmy aby chwile te rozciągały się w nieskończoność, przy takiej muzyce żyć i umierać… minuty uciekały aż nadszedł czas na T.Love. Mimo że Muniek niedomagał, to chłopaki pokazali klasę i rozruszali trochę zastały tłum. Bardzo fajnie było poskakać w objęciach z Wrocławianami przy utworze Warszawa. Poza Muńkiem nie było się do czego przyczepić. Panowie grali, bisowali i bardzo chcieli udowodnić jak niewiele różnią się od gościa wieczoru.
No i na koniec, jak przewidywała rozkładówka, pojawiło się Europe. „No i co, wyjdą, zagrają final countdown i idziemy?”, zbesztajcie mnie, czuje się winny, bo tak pomyślałem, po drodze jeszcze ktoś mi mówił, że jest to zespół jednej piosenki… No nic, bardzo mile zostałem zaskoczony. Europe dosłownie rozpieprzyło kosmos, dając radę poruszyć więcej ludzi aniżeli T.Love. Warto wspomnieć, że każdy z występujących zagrał jakiś utwór z dorobku Jimiego.

Jest czego żałować, a to dopiero pierwszy dzień!

Noc bez problemu można było spędzić na rynku w zadaszonym ogródku jakiejś restauracji, oszczędzając przy tym 35-50 zł jakie wydalibyśmy na nocleg w hostelu. Ponownie pogada sprzyjała, chociaż szczerze mówiąc to deszcz wygonił nas z trawiastego łóżka parku pod markizę na starym mieście. Lecz nie ma na co narzekać, hostele i tak były pełne, a Wrocław udowodnił że jest świetnie przygotowany na przyjęcie dużej ilości przyjezdnych.

Tak więc minął dzień pierwszy zmagań z muzycznymi wydarzeniami, i z utęsknieniem oczekiwaliśmy rozpoczęcia koncertu kończącego Thanks Jimmi Festival. Rozpoczął się ok. godziny 17, a scena ponownie była wypełniona muzycznymi mistrzami. Przyznaje się, że pana Wojtka Pilichowskiego obarczyłem dużymi oczekiwaniami. Okazało się, że były one zbyt duże. Projekt z jakim wystąpił na Słodowej, pozostawiał wiele do życzenia, a na pewno nie pasował do klimatu imprezy. Na koniec dawka niesamowitego jazzu. Rewelacyjny Marcus Miller ze swoim ogarniętym zespołem, dali popis i wprowadzili całą publiczność w trans, obfitujący niezapomnianymi muzycznymi wrażeniami. Miller i jego świta pokazali klasę i przekonali mnie, że jeśli będą grać gdzieś w pobliżu to jest po co kupować bilet i lecieć pod scenę z wielkim banerem „I Love Your Slap Marcus”.

Był to nasz pierwszy raz we Wrocławiu, jednocześnie na rekordzie i Jimim Feście. Wrażenia jednak bardzo pozytywne. Przygotowanie i organizacja nie zawiodły, chociaż nagłośnienie na rynku mogło być lepiej pomyślane, ochrona zapewniała porządek, Wyspa Słodowa obsadzona toikami również zapewniała komfort fizyczny uczestnikom, a zabawę zapewniali świetni goście imprezy. W wolnych chwilach, bezdomni i „panowie spod sklepu od rana” oferowali rozrywkę opowiadając kawały i anegdoty, zabawiając rozmową za jedyne kilkanaście groszy lub odstąpienie co łaska do kubeczka.
Jest co wspominać i gdzie wracać, a kto tego nie doświadczył, to niech zadba o to w przyszłym roku!
Aha, i pamiętajcie o zakupie i skasowaniu biletów komunikacji miejskiej. Mimo krótkiego pobytu Wrocławskie kanarki dopadły i nas…

Jimi Hendrix i Little Wing!