BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Lao Che – Soundtrack

saoundKtoś może pomyśleć, że tekst nieco spóźniony, odgrzewany, po takim czasie po prostu zbędny. No dobra, to niech sobie tak myśli, bo ja zdecydowanie, jestem nieco odmiennego zdania. Chłopaki jeżdżąc i grając nadal promują album wydany w październiku zeszłego roku i choć od premiery minęło już 5 miesięcy to krążek nadal uważam za świeży, tak samo jak cały dorobek „starego cze”, który od 2002 roku, sukcesywnie się powiększa.

Nie chcę pisać o zespole, bo co raz widzę ten sam tekst skopiowany lub nieco zmieniony, oczywiście nie skądinąd jak z wikipedii. Dlatego takiego suchego poznania, musicie dokonać sami.

Soundtrack, to płyta wydana 19 października 2012 roku. Co skłoniło ich do nagrania kolejnej płyty? A nic szczególnego, przynajmniej dla nich, a na myśli mam wyśmienitą formę, która prezentują od czasu wydania pierwszej płyty (2002r.). Dobra, skłamałem, prócz dobrej formy było coś jeszcze ale wynikało to raczej z tego poprzedniego. Otóż, po przesłuchaniu dema, zgłosiła się do nich ekipa filmowa z propozycją nakręcenia filmu, którego scenariusz  opierałby się na tekstach i muzyce zespołu. Niestety, coś poszło nie tak i z filmu nic nie wyszło (pewnie pieniążki), lecz chłopaki nie zaprzestali pracy nad albumem i skończyli go niezależnie od wypadków po drodze. Tak rozpoczęła się historia płyty „Soundtrack”, która jak już wiadomo nazwy swej, nie wzięła z powietrza.
Nie chcąc się zamykać, czy szufladkować, w zespole powstał pomysł, aby wprowadzić jakąś nowość, coś świeżego w swoje i tak już świeże brzmienia. Pomysł jak najbardziej trafiony a zrealizowany został, przez włączenie do zespołu pana Eddiego Stevensa (brytyjski muzyk i producent związany z takimi artystami jak Moloko, Zero 7 czy Roisin Murphy). Jako producent, miał poprowadzić ich „za rączkę”, stając się kolejnym członkiem zespołu a nawet liderem (jak mówił Spięty), nakierować a później sfinalizować i uwiecznić wszystkie pomysły.
Pierdu pierdu, a jak wypadł album? Znakomicie, nic dodać nic ująć. Niekonwencjonalne rozwiązania, odchylenia od wszelkich kanonów,to ich znak firmowy. Mimo, że tą płytą skręcili z poprzedniej drogi, to niejako kontynuują swe poczynania w nieco inny już sposób, ale jakże dla siebie odpowiedni! (Może nie chcieli popełnić tego samego błędu co Clapton).
Płyta rozpoczyna się od „utworu”, który nie był do końca zaplanowany. Ktoś z zespołu wpadł na pomysł, aby płyta otwierała się (powtórzę się), w sposób niekonwencjonalny. Jako, że studio znajdowało się pod stacją metra, co kilka minut, słychać było przejeżdżające pociągi, i właśnie dźwięk jednego z nich stanowi pierwszy utwór. Reszta piosenek, to jak zwykle, głębokie teksty w otoczeniu ambientu i wszelkich innych gatunków muzyki. Autor tekstów (Hubert Dobaczewski a.k.a. Spięty) przyznaje się, że czuje lecące latka i możliwe, że to to skłoniło go do takich rozmyślań umieszczonych w tekstach. Na myśli mam, jego rozważania na temat istnienia, na temat planu stworzenia realizowanego przez Boga. Wcześniej również teksty odnosiły się do Boga, jak również do religii, lecz wtedy były w dużej części ironizowane. Utwory stonowane, mocne w treści, zmuszające wręcz do zadumy. I mamy tutaj potwierdzenie, że mimo poszukiwań i zmian, zespół swoją twórczością nadal mocno oddziałuje, pod różnymi względami na słuchacza.  Na przykład, podmiot w jednym z utworów porównuje się do psa, zaś w drugim do drzewa, mocne?
Reasumując, album kompletny, każdego utworu można słuchać bez wytchnienia, a za każdym razem będzie on odkrywany na nowo (obfitość wszelkiej treści).
Jedynym zastrzeżeniem, jakie mógłbym wystosować w kierunku powstałego dzieła (tak, dzieła!), to w porównaniu do całości, marny singiel promujący pt. Zombi .

Nie chcąc wpychać w tekst przelewających się we mnie superlatyw zachęcam do słuchania. Lejdis end dżentelmen! Na końcu języka

Kot Kamero (Camero Cat)

Camero Catcamero
Krakowski zespół, łączący w swych utworach alternatywny pop, rock, kabaret oraz teatr. Trzech panów i dwie kobitki, doskonale odkrywają zakurzoną, lub nawet nieodkrytą drogę polskiej muzyki (stworzonej przez polaków, teksty jak dotąd są po angielsku). Ktoś porównywał ich do Tiger Lillies, ale nie może być mowy o żadnym kopiowaniu czy próbie prześcignięcia, kabaret może to jeden łączący ich element, który jest zresztą najmniej tutaj istotny. Inna bajka.
Zespół ładnie i zgrabnie łączy w.w. style i porcjuje je nie mniej dobrze. Więcej szczegółów przy opisie albumu z 2011 roku Mad Tea Party.

Pierwszy raz usłyszałem o nich w programie trzecim radia polskiego a zespół i nową płytę promował nie inny jak pan Wojciech Man. Wrażenie kapela zrobiła na mnie niesamowite, może dlatego, że 99% propozycji pana Wojtka przypada mi do gustu… Tak czy siak, po jednej piosence byłem gotów sprzedać buty i biec do sklepu po płytę.

Mad Tea Party.

Polska scena muzyczna to ciężka sprawa, to taki metalowy orzech, którego nie gryziemy, ani nie łupiemy dziadkiem, tylko próbujemy go rozpracować w butach stopami, lub pod plecami w łóżku, gdy śpimy. A tu proszę, prócz lao che ( i zapewne kilku innych o których nie miałem przyjemności usłyszeć) wpada na mnie nowy podmuch świeżości, nowy zapach, niespodziewane nowe doznania ze strony polskich! artystów.  Oczywiście nie odbyło się bez rozczarowań, gdyż po przesłuchaniu całej płyty mina mi nieco zrzedła.
Kabaretowy klimat, zapach speluny, przed oczami widok brodatego pirata zasuwającego na pianinku gdzieś w rogu knajpy, dym papierosa i wyuzdane kelnerki .  Taki mniej więcej obraz, kreuje mi się pod sklepieniem, kiedy słucham Camero Cat. Wracając do rozczarowań. Płyta zawiera kilka świetnych, dobrych i miernych numerów. Najważniejszym jednak aspektem krążka, czy zespołu jest to, że z łatwością potrafią przenieść słuchacza w fantastyczny lub chociaż nieco utopijny klimat. Podobno niektórzy słuchając zespołu, przenoszą się do krainy gdzie mieszkały czary i jakiś czas Alicja. Samo już „mad tea party”, oznacza coś fantastycznego, coś co wygląda mniej więcej tak: królik w kapeluszu, świstak i człowiek przy jednym stole w lesie popijają herbatkę z gadających filiżanek.
To jest największa moc i osiągnięcie muzyków, ta podróż, którą oferują prawie każdym utworem.
Płyta, jak wspomniałem, jako całość nie jest doskonała, niestety nie jest kompletna, ale artyści są młodzi i mają jeszcze czas na tworzenie wiekopomnych dzieł.  Płyta jako całość wypada całkiem nieźle i mimo wszystko polecam.
Bardziej zorientowani, albo bardziej „skamieniali”, widzieli ten zespół startujący w poławiaczach śpiewających talentów. Przyznam, że camero cat wypadli tam miernie a nawet słabo i reakcje jurorów wydały mi się słuszne. Sam czasem słuchając ich koncertów na znanym portalu z filmikami, jestem zdziwiony ich niskim poziomem na deskach sceny. Lecz dopóki nie doświadcze tego osobiście na żywo, nie będę nikogo zniechęcał a sam obiecuje, że jeśli będą w Warszawie to pojawię się tam, a za mną pojawi się komentarz i recenzja wydarzenia.

Tymczasem Tae Song

Rize of the fenix! Tenacoius D powraca!

Od czego tu zacząć?! Tyle myśli kołacze mi się w łepetynie, że jak zawsze we wpis wedrze się pan Chaos i na pewno o czymś zapomnę.

Płyta „Rize of the phoenix” czyli odrodzenie feniksa, z popiołów jakie tworzyły ucieczki od studia nagrań panów Kyle’a Gass’a (Cage) i Jacka Blacka (J.B. , Jable). Jack nagrał kilka filmów nawet dostawał główne role, Kajla zaś widziałem jako epizodyczna postać w całkiem niezłych produkcjach. Lecz nie wnikam w to, co panowie robili wtedy, kiedy powinni tworzyć aby łechtać nasze zmysły swoją nietuzinkową twórczością. Niech dociekliwi sobie to sprawdzą, bo ja wolę zająć się tym co panowie robią na prawdę doskonale.

A zatem! Nazwa albumu doskonale odzwierciedla ich wyczyn, z pewnością mogę stwierdzić, że artyści powrócili, wyszli z ciemnosci krocząc po czerwonym dywanie, w marynarkach i bokserkach… No tak, takie to moje skojarzenia. Wynika to z ich stylu, który jak nic na świecie, po takim czasie, pozostał niezmienny. Co prawda w nowym krążku czuć trochę wciskany pedał hamulca, nie rozpieprzają już kosmosu w sensie metalowym, czy hard rockowym.
Mimo to, mimo  że zwolnili, więcej jest akustyka, pojawiają się nawet flet i jakaś trąbka, to płyta jest kompletna i doskonała. Kilka piosenek odcina się nieznacznie od ich poprzednich dwóch krążków, jednak, nie bacząc na to, możemy cieszyć się świetną kontynuacją tego czego kiedyś zaniechali. Teraz jedynie trzeba mieć nadzieję, że panowie nie skończą, i że np. J.B. nie połasi się na lepsze pieniążki z aktorskiej gaży.
No dobrze dobrze, co dalej? Pamiętamy pewnie dialogi z poprzednich płyt. Tutaj tego też nie brakuje, dwa utwory na płycie są rozmowami, scenkami Cage’a i Jable’a. Mimowolny uśmiech wdziera się na twarz kiedy słuchamy tych rozmów, możliwe, że to Jack aranżował, toć on to miał styczność z komediowymi produkcjami, nieprawdaż?
Dalej, znowuż Jack wplótł niezdefiniowane słowa, freestyle w słowa jednej piosnki, jak zawsze brzmi to fajnie, szczególnie kiedy na koniec pierdzi ustami 😉 .
Oczywiście nie zabrakło wysublimowane słownictwa, głownie „fuckin’” nie zabrakło również wzmianek o ssaniu penisa (aha no i jeszcze ta okładka).
To właśnie jest ich unikalny styl, który wciskają wszędzie i chwała im za to!

Kyle gra świetnie a wokal Jacka zadziwia jak zawsze. Prócz (w kilku momentach) dobrego kopa, tej płycie niczego nie brakuje, panowie popisują się i zapisują się w karty muzycznej historii. Na jak długo? No pewno sporo czasu posiedzą w pamięci ludzi, szczególnie gdyby narodziny feniksa nie były początkiem jego ponownej zamiany w popiół, a nawet jeśli to panowie nie powinni pozwolić na rozwianie się tego popiołu aby mogli kiedyś tam jeszcze powstać na staro, nowo.

Album nie rozczarowuje, nie ostudza oczekiwań a raczej rozpala je, unosząc w mym sercu dozgonną wdzięczność dla K.G. i J.B.
Oceny:
No, na razie nic nie mogę wygrzebać, dlatego dam swoje 9/10.

Thanks Jimi Festival 2012 i po herbacie.

Wrocław i Thanks Jimmy Festiwal oraz towarzyszące temu koncerty nie pozostawiły we mnie nic poza wielkim żalem i rozpaczą i mocnym postanowieniem uczestnictwa w 10 kolejnych imprezach z tego cyklu.
Co prawda kolejne trzy dni (zaczynając od 03.05) nie pozostawały w cieniu Thanks Jimmi Fest. Wystarczy spojrzeć na listę występujących i przyznać się do błędu jaki się popełniło nie ruszając swojego tyłka do Wrocławia, swoją drogą uroczego miasta.
Wracając do meritum, już po przyjeździe i dotarciu na stare miasto słychać było odgłosy ze sceny na rynku. Pogoda dopisała, toteż przesiedzieliśmy nad wodą w cieniu drzewa tuż za tamą elektrowni i poczekaliśmy tam na właściwy punkt imprezy. Już wtedy byliśmy naznaczeni opaskami barwy czerwonej z nazwą festiwalu i posiadaliśmy certyfikaty rekordzistów oraz (co też jest ważne), bilety na koncerty na wyspie słodowej.
Godzina 16, biegiem na rynek, pod scenę. Nic z tego, nieprzebyty tłum, kotłosił się i zajmował znaczną część placu, nie było szans przedostać się gdzieś bliżej, chociaż pod pierwsze barierki. Pan Ciechowski, pomysłodawca, wziął głos, przedstawił ludzi na scenie, m.in. Leona Hendrixa i Marcusa Millera i za raz dostaliśmy komendę „prezentuj broń” i 7200 gitar pomknęło w górę tworząc przecudowny widok, a chwilę później wszyscy z gitarami pod pachą wygrywali pięć akordów składających się na rekordowe Hey Joe. Tym samym został pobity rekord w graniu Hey Joe, oraz gitarowy rekord ustanowiony w Anglii. Polak jednak potrafi. Po zakończeniu piosenki można było zostać i pograć inne utwory, które były przygotowane do gry z uczestnikami całego przedsięwzięcia.

Później wycieczka na chodak naprzeciwko wyspy słodowej i oczekiwanie na koncerty. Miło było posłuchać rodzonego brata Hendrixa, zespołu LIPALI i innych. Saportujący goście grali niesamowicie przyjemnie, bluesik jaki rozchodził się po wyspie darł i przypominał korzenie, raz po raz przerywane twórczymi i oryginalnymi wyskokami wykonawców. Czas płynął szybko i wolno, a raczej, bardzo chcieliśmy aby chwile te rozciągały się w nieskończoność, przy takiej muzyce żyć i umierać… minuty uciekały aż nadszedł czas na T.Love. Mimo że Muniek niedomagał, to chłopaki pokazali klasę i rozruszali trochę zastały tłum. Bardzo fajnie było poskakać w objęciach z Wrocławianami przy utworze Warszawa. Poza Muńkiem nie było się do czego przyczepić. Panowie grali, bisowali i bardzo chcieli udowodnić jak niewiele różnią się od gościa wieczoru.
No i na koniec, jak przewidywała rozkładówka, pojawiło się Europe. „No i co, wyjdą, zagrają final countdown i idziemy?”, zbesztajcie mnie, czuje się winny, bo tak pomyślałem, po drodze jeszcze ktoś mi mówił, że jest to zespół jednej piosenki… No nic, bardzo mile zostałem zaskoczony. Europe dosłownie rozpieprzyło kosmos, dając radę poruszyć więcej ludzi aniżeli T.Love. Warto wspomnieć, że każdy z występujących zagrał jakiś utwór z dorobku Jimiego.

Jest czego żałować, a to dopiero pierwszy dzień!

Noc bez problemu można było spędzić na rynku w zadaszonym ogródku jakiejś restauracji, oszczędzając przy tym 35-50 zł jakie wydalibyśmy na nocleg w hostelu. Ponownie pogada sprzyjała, chociaż szczerze mówiąc to deszcz wygonił nas z trawiastego łóżka parku pod markizę na starym mieście. Lecz nie ma na co narzekać, hostele i tak były pełne, a Wrocław udowodnił że jest świetnie przygotowany na przyjęcie dużej ilości przyjezdnych.

Tak więc minął dzień pierwszy zmagań z muzycznymi wydarzeniami, i z utęsknieniem oczekiwaliśmy rozpoczęcia koncertu kończącego Thanks Jimmi Festival. Rozpoczął się ok. godziny 17, a scena ponownie była wypełniona muzycznymi mistrzami. Przyznaje się, że pana Wojtka Pilichowskiego obarczyłem dużymi oczekiwaniami. Okazało się, że były one zbyt duże. Projekt z jakim wystąpił na Słodowej, pozostawiał wiele do życzenia, a na pewno nie pasował do klimatu imprezy. Na koniec dawka niesamowitego jazzu. Rewelacyjny Marcus Miller ze swoim ogarniętym zespołem, dali popis i wprowadzili całą publiczność w trans, obfitujący niezapomnianymi muzycznymi wrażeniami. Miller i jego świta pokazali klasę i przekonali mnie, że jeśli będą grać gdzieś w pobliżu to jest po co kupować bilet i lecieć pod scenę z wielkim banerem „I Love Your Slap Marcus”.

Był to nasz pierwszy raz we Wrocławiu, jednocześnie na rekordzie i Jimim Feście. Wrażenia jednak bardzo pozytywne. Przygotowanie i organizacja nie zawiodły, chociaż nagłośnienie na rynku mogło być lepiej pomyślane, ochrona zapewniała porządek, Wyspa Słodowa obsadzona toikami również zapewniała komfort fizyczny uczestnikom, a zabawę zapewniali świetni goście imprezy. W wolnych chwilach, bezdomni i „panowie spod sklepu od rana” oferowali rozrywkę opowiadając kawały i anegdoty, zabawiając rozmową za jedyne kilkanaście groszy lub odstąpienie co łaska do kubeczka.
Jest co wspominać i gdzie wracać, a kto tego nie doświadczył, to niech zadba o to w przyszłym roku!
Aha, i pamiętajcie o zakupie i skasowaniu biletów komunikacji miejskiej. Mimo krótkiego pobytu Wrocławskie kanarki dopadły i nas…

Jimi Hendrix i Little Wing!

Thanks Jimi Festival 2012 – Wrocław.

Jak wszyscy wiemy, nieubłaganie zbliża się maj. Miesiąc, który rozpoczyna się świetnym wydarzaniem jakim jest Thanks Jimi Festival we Wrocławiu! Jednym z gwoździ programu będzie wtorkowe bicie gitarowego rekordu Guinnessa. Tak więc gitary pod pachę i najpóźniej o 16 proszę się stawić na rynku miasta!

Tak na prawdę, do Wrocławia wybrać się można już w niedzielę bo już wtedy atrakcji nie brakuje. Zabawa w dwóch ostatnich dniach kwietnia miejsce będzie miała w klubie muzycznym Łykend na Podwalu 37/38. Następnie we wtorek wszyscy zbiorą się na rynku, aby posłuchać występów gości oraz przygotować się do bicia rekordu. Dotychczas udało się kilkukrotnie ustanowić rekord. Obecny rekord to 6346 gitarzystów grających, a no właśnie, bo na rekord grane jest „Hey Joe”,  i udało się ustanowić taką liczbę w 2009 roku, lecz niestety nieco wcześniej taki wynik padł w Londynie i uznawany jest właśnie on. Ale biorąc pod uwagę Polskę i „Hey Joe” to właśnie rok 2009 był rokiem ustanowienia naszego rekordu, którego nie udało się pobić przez dwa kolejna lata, może teraz damy radę?!

No to we wtorek (01.05) bicie rekordu, występy i ogólnie kupa rzeczy jaką będzie można tam robić. Wieczór zapowiada się obiecująco bo występować będą: Leszek Cichoński & Friends, T. LOVE, Lipali, Europe. Tuż przed końcem dnia lecimy do klubu Łykend na darmowe występy, gdzie pokaże się miedzy innymi niesamowity Wojciech Pilichowski. Na środę przewidziane są koncerty większego kalibru. Na scenie pojawią się Zdenek Bina Acoustic Project, Marek Napiórkowski Trio feat. Artur Lesicki, Wojtek Pilichowski & Pi Electro Step feat. Leszek Możdżer oraz król slapu MARCUS MILLER & BAND. Warto wziąć gitarę i zapisać się na rekord, ponieważ dzięki temu na wszystkie płatne koncerty będziecie mieli całkiem dobre zniżki. Za bilet wtedy zapłacimy 30zł zamiast 70,  80 czy 100. Bardzo kuszącą jest propozycja zakupu dwudniowego karnetu za jedyne 40zł (dla uczestników grania). A jeśli martwi was problem z trzymaniem i noszeniem gitary, to spokojnie, zostaną uruchomione specjalne przechowalnie!

Po powrocie opowiemy jak było.

Program imprezy

Twórca i pomysłodawca imprezy i instruktaż gry „Hey Joe”.

Blablablablablabalbalbalbalablabalbalabl!

Jack White – Blunderbuss

Jack White (właściwie John Anthony Gillis)! Tak to ten sam z  „Będzie głośno” („It might get loud”), tak i to też założyciel The White Stripes! Ten z 17 miejsca 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów (wg. Czytelników magazynu Rolling Stone)! Tak, jak również współtwórca projektu Raconteurs i Dead Weather. Zasłużony i utytułowany muzyk, ale nie o nim a o jego płycie, która dzisiaj miała swoją oficjalną premierę.

„Odkładałem nagrywanie płyt pod własnym nazwiskiem od bardzo dawna, ale czułem, że te piosenki mogą się ukazać tylko pod moim nazwiskiem. Powstały szybko i nie miały nic wspólnego z nikim ani niczym innym. Były moją własną wypowiedzią, moimi kolorami na moim własnym płótnie”. Takimi słowami w styczniu bieżącego roku Muzyk zapowiadał nowy album.

Słuchając utworów White Stripes czy Racounteurs od razu można było usłyszeć charakterystycznego White’a, jego wokal i przede wszystkim gitarę. Pazur był na wierzchu, zawsze, przy szybkich, smutnych, wolnych, ciężkich i lżejszych utworach. Specyficzne dźwięki jego oryginalnych wioseł łączyły się w niewygrywaną harmonię, ucztę dla uszu naszych mózgów.

Rozentuzjazmowany czym prędzej złapałem za album i… No właśnie. W The Dead Weather już trochę White dał znać, że powoli i nieznacznie zmienia kierunek. O ile Raconteurs i White Stripes było podobne, to The Dead Weather twórczo różniło się już od nich znacznie (zależy od skali jaką obierzemy).  White solo też jest inny.

Onet.pl: „Blunderbuss to dowód na constans totalny w twórczości Jacka White’a.”

Nie zgodziłbym się z tym.

Styl owszem, utwory nadal stoją na wysokim poziome, są oryginalne, momentami suche i jałowe, właśnie takie jakimi White raczył nas częstować. Lecz jeśli liczymy na coś podobnego, coś jak np. White Stripes to nie dostaniemy tego. Oczywiście, słucha się tego przyjemnie, klawiszy, wydaje się, że trochę więcej niż zazwyczaj, brakuje moim zdaniem gitary. Utwór „Wheep Themselves to Sleep” posiada świetną solówkę, właśnie taką starą White’ową solówkę, ale cóż z tego. Album nie ma nic wspólnego z jego tytułem, pistolet chybił. Jednak co White robi robi to dobrze, nie, doskonale! Wsłuchując się w utwóry nie mogę wyjść z podziwu, kompozycja, ogół, palce lizać! Osobiście jestem nieco zaskoczony jego najnowszą twórczością, ale na pewno nie zniechęcony a rozdarty.

Proszę, magazyny The Guardian i The Telegraph dały 5/5, Pitchfork 7,8/10 zaś Slant Magazine 3,5/5. Noty jak widać są dość zróżnicowane, ale nie najgorsze. Patrząc przez pryzmat całej twórczości Jacka White’a skory jestem dać 4/5.

White i Blunderbuss zostają wrzuceni do kufra!

Blunderbuss – Garłacz, broń palna z rozszerzoną przy wylocie lufą.

The Animals. Eric Burdon. – krótko

Witam.

Czy wam też pierwszy na myśl przychodzi utwór „House of the rising sun” kiedy słyszycie The Animals?

Taka jest prawda, ale to nie jedyny utwór tego zespołu.

Projekt powstał w 1963 roku. Początkowo animalsi grali rhytm&blues i starali się dogonić sławę beatlesów. Jak można się domyślać, nie za bardzo im to wyszło, lecz sława ich i tak obiegła świat. W Polsce wystąpili w 1965 roku, i sam Wojciech Mann mile wspomina ich wizytę. Chwalił ich od strony muzycznej i nie tylko. Pan Wojtek i jego znajomi , zorganizowali prywatkę, na którą jakimś cudem po koncercie udało się zaprosić animalsów. Okazało się, że są to zwykłe chłopaki i finalnie  ze spotkania dosyć zwyczajnych warszawiaków z brytyjskimi sławami wyszła wspaniała sprawa. Wygląda i brzmi to nazbyt niezwykle, ale kiedyś tak było. Spróbujcie teraz podejść do którejś z tych sprzedanych gwiazdeczek… ale nie o tym. Jak wspomniałem, początkowo i w ogóle przez większość czasu swej działalności grali r&b, lecz już na starcie cichutko i nieśmiele przebijało się brzmienie psychodelii, lecz mówić o ich początkach nie chcę, sprzedawali się i tyle.

Według mnie czasy ich świetności przypadają na okres kiedy poniosło Erica Burdona oraz na okres istnienia grupy War. Wtedy wyszło na jaw prawdziwe JA Erica i zespołu. Kowerowali, kowerowali i robili to dobrze. Dajmy na to „Smoke stack lightning” czy bardzo drące nasze wnętrze Hit the road jack” (obydwa kawałki jeszcze animalsów). Wymieniać można by dużo; słowem momentami dostaję orgazmów, przesłuchując i przysłuchując się ich brzmieniom z zakopanych albumów. W szczególnosci przypadł mi do gustu album z  1971″ Eric Burdon & War – The Black-Man’s Burdon”. Mania wyższości wokalisty, przejawia się choćby przez jego ingerencję w nazwy zespołów. Po „The Animals” było „Eric Burdon and the New Animals” a  jeszcze później „Eric Burdon & War”,  jednak należy przyznać, Burdon jest wokalistą dosyć niezwykłym. Jego śpiew przechodzi w wyśpiewywany krzyk, który brzmi niesamowicie, szczególnie na tle psychodelicznych organów albo między bluesowymi „lickami”. Jest zdecydowanie ciężki do podrobienia. Burdon z Animalsami nagrał świetny kower „Paint it Black”Stones’ów, nagrał również bluesowy standard ”St. James Infirmary”. Godne polecenia są jeszcze „Tobacco road” z animalsami i „spirit” oraz „They can’t take away our music” z War.

Warto nadmienić, że w 1994 roku grupa została wprowadzona do Rock and Roll Hall of Fame.

Niepewna sprawa… słychać czasem, że wzorem dla Dylana byli między innymi, w śród folkowych mistrzów, ale głównie, animalsi. Wiadomo już, że na twórczość Hendrixa, Dylan miał duży wpływ. Już pisałem o wzornictwie i naśladownictwie i wychodzi na to, że zawsze znajdzie się ktoś, kto na podstawie naszych osiągnięć i doświadczeń będzie mógł dotknąć nie tylko chmur na których siedzieliśmy w chwilach świetności, ale też tego co wyżej, choćby gwiazd.

Ciekawy wywiad z Erykiem

The Animals – I’m mad again.

A co to to?

Pewnie wielu z was machnęłoby ręką, wytrzeszczyło oczy czy zrobiło dziwny uśmieszek słysząc coś takiego jak Flat Duo Jets. „Ha ha ha, nigdy o czymś takim nie słyszałem, pewnie słabe” a to zależy od gustu, ale jeśli ktoś tak pomyślał, to nie najlepiej. Ja dawno zmieniłem swój pogląd na znane nie znane, lubiane czy też nie, jest w radiu, nie ma to słabe. „O! tylko 306 odwiedzin na yt, musi być słabe!”. Tak, tak owszem, to czy coś nam się podoba zależy od naszych upodobań oraz od pojęcia głębszego jakim jest dojrzałość muzyczna, o której z resztą można by napisać oddzielny artykuł. Otóż zespół, muzyk czy utwór, mimo, że nie przypadł nam do gustu to mógł jednak coś wnieść w ten cały kocioł najróżniejszych odmian kału, w którym skrywa się złoto i nieoszlifowane diamenty.

Oto zespół z garażu w USA, grający rockabilly (rockabilly to najwcześniejsza odmiana rock ‚n roll’a , proszę sobie zguglować). Pierwszy ich album został w całości nagrany w garażu pod koniec lat 80. Muzyka, przyjemna czasem ciężka dla mózgu. Taka mała sprzeczność ale naprawdę, proszę sobie sprawdzić. Dobrze mi się słuchało, jednak muszę się przyznać, że nie katowałem ich tak jak choćby White Stripes. Aaa tutaj się zatrzymamy. Dlaczego? A bo lider Stripesów (śmiesznie brzmi lider kiedy zespół składa się z 2 osób), Jack White, który jest niesamowicie zmyślnym muzykiem, czerpał troszkę z twórczości Dżetsów na korzyść swojej  (zwykła rzecz, poszukiwanie punktu zaczepienia, natchnienia), i pewnie nie tylko on.

Zastanawiające jest to, że wzorujący potrafią zdobyć i osiągnąć więcej aniżeli Ci, na których swoją twórczość opierali. Może to niefart, że nie znalazł się odpowiedni promotor albo go w ogóle nie było, może złe czasy, moda to ogromna siła (której apeluje się opierać). Trzeba pomyśleć ile jest talentów indywidualnych czy zespołów kryjących się odpowiednio, pod prysznicami i w garażach, ach kurcze dlaczego jest tyle ludzi na ziemi, mamy naddatek artystów(czy raczej ludzi utalentowanych ale artystów również) lub deficyt konsumenta. Ciężka i poważna sprawa.
Wracając do meritum,  kilka dobrych albumów i muzyczny wzór, Flat Duo Jets  dowiedli, że byli wartościowa częścią historii, chwała im za to!

Utwór z krążka Two Headed Cow. Co prawda wyjątkowo bez słów ale genialny. Smacznego!

Red Hot Chili Peppers i rok 2012

Ach, ten zespół ma swoją historię. Mocno wpisał się w karty ostatnich 28 lat.
Na początku nie nazywali się Red Hot Chili Peppers i nie grali tego co teraz. Najczęściej zmieniali się gitarzyści później perkusiści, Anthony Kiedis (wokal) i Flea (bas) są członkami zespołu nieprzerwanie od ’83. Gitarzystą, który wniósł najwięcej swojej własnej i niepowtarzalnej energii był John Frusciante, który niestety rozpoczął karierę solową. Uczestniczył on w nagraniu 7 z 10 albumów. Podobnie aktualny i świetny perkusista Chad Smith, który nie towarzyszył zespołowi przy nagrywaniu trzech pierwszych płyt. Flea to basista nadający zespołowi unikalnego brzmienia i stylu. Jest on na drugim miejscu w rankingu 10 najlepszych basistów według czytelników magazynu „Rolling Stone”. Anthony, to artysta z bujną przeszłością, dzięki której nie odstawał od reszty. Pomysłodawca i główny kreator tekstów i melodii, świetny jak reszta, dzięki czemu wszyscy doskonale się uzupełniali.
Obecny skład nieco zmieniony, ponieważ za Johna przypałętał się Josh Klinghoffer (2009). Czy to przez niego (raczej nie) czy nie, najnowsza płyta z jego udziałem rozczarowała pewnie nie tylko mnie. Dlatego należy zastanowić się mocno nad planami na nadchodzący rok. Ograniczony fundusz powoduje nie małe dylematy.

Przyszły rok obfitować będzie w ogromne wydarzenia muzyczne odbywające się w Polsce! Redhoci zagrają 27 lipca na Warszawskim Bemowie. Występ odbędzie się podczas festiwalu IMPACT, na którym zjawić mają się inne, nie tak świetne ale jednak znakomitości. Bilety, no cóż, od 209zł (209zł za orzeczeniem o niepełnosprawności) poprzez 309zł do (różnie podawane) ok. 600zł.  A tu jeszcze Guns ‚n Roses i inni m.in. Coldplay. Najlepiej iść na wszystkie i szczerze tego wszystkim życzę, szczególnie teraz (może mikołaj nie posępi kilku biletów, jeśli się grzecznym caluśki rok było oczywiście). Dlatego należy albo zacząć zbierać pieniążki albo dobrze się zastanowić i wybrać, bo poza corocznymi festiwalami i imprezami dochodzi sporo innych równie i może bardziej interesujących, niepowtarzalnych, wyczekiwanych, niesamowitych,  podniecających i historycznych wydarzeń.
Życzę wszystkim udanego wyboru.

Choć na razie jest bezśnieżnie to piosenka w sam raz na grudniowy wieczór. Snow – Chorzów 2007

Krótko o doli blesrockmana w ciele leniwca i studenta.

Ciężko ciężko, na siłę tak o, wszystko…
Szkice wpisów leżą i czerstwieją, ale cóż zrobić. Biedny student nie ma czasu na nic, a w szczególności leniwy student, który próbuje spełniać się w ukochanym kierunku (i o dziwo nie jest to nauka).

Od jakiegoś czasu ja i pan M.W. próbujemy robić coś w kierunku muzycznym. Dokładnie od 2 lat zakładamy zespoły (tak, zespoły). Było ich mnóstwo a w żadnym nie doszło nawet do porządnej próby, nie mówiąc już o deficycie członków. Tak… i z tym problemem borykamy się i teraz. Teraz, to znaczy, kiedy nasze umiejętności są niemal wystarczające do zagrania w najzimniejszej i najbrzydszej piwnicy jakiegoś taniego pubu oraz teraz gdy dołączył do nas dwóch mój (teraz nasz) znajomy, który znacznie podnosi poziom naszej gry. Problem, kto bardziej domyślny istnieje nadal, mimo przynależenia do zespołu już 3 osób. Nasz odwieczny wróg i zbawca to perkusista (no i średni raczej wokal, który gubi się podczas  grania czegoś bardziej skomplikowanego ale nadal mało na gitarze, no ale chociaż on jest). Można pomyśleć, hm! co to za problem znaleźć perkusistę hm hm!. No widocznie jest to jakaś trudność (zauważmy negatywną cechę członków) i gratuluje wszystkim tym, którzy takiego problemu nie mieli. No to tak, perkusistów jest mnóstwo, w sieci jest tysiąc witryn a na każdej z nich jest po tysiąc ogłoszeń perkusistów z naszego miasta. Jednakże nie wszyscy grają tego co gramy my a raczej to my nie gramy tego co wszyscy. Wszystkie realne ogłoszenia dotyczą muzyki raczej metalowej+. Tak więc szukaliśmy bliżej, znajomi, znajomi znajomych, nadzieję pokładaliśmy w nowo poznanych osobach z roku. Ale nici z tych planów. Albo nie, albo nie bo matura i trzeba się uczyć albo mam zespół albo… I dalej w koło Macieju. Jednak ostatnio światełko w tunelu nieco się rozjaśniło. Jeden z perkusistów z naszej listy potencjalnych przyszłych członków zajmujących się garami, wyraził samowolnie chęć do grania w najbliższym czasie. Z zapałem wszyscy wyczekiwaliśmy soboty godziny 12. Salka zarezerwowana, wszystko cacy i może w końcu ruszymy. Nic bardziej mylnego, w przeddzień historycznej próby, a raczej „w dzień”, ponieważ o 4 w nocy perkusista oznajmił w wiadomości na fejsbuku, że jest chory.
Co o tym myśleć? Każdy ma jakąś wymówkę, kurczę, nie jesteśmy tacy straszni. Unikają spotkań, bo rozumiem występ, scena, publiczność, stres. Oczywiście, łatwiej byłoby znaleźć nam kogoś, jeśli reprezentowalibyśmy wyższy poziom, tak? Ale kurde jakoś trzeba zacząć i ten poziom powolutku pomalutku podnosić, a bez perkusisty niestety się nie da.

Aha, i przepraszam za kłamstewko moje niewinne. Napisałem w pierwszym poście, że o nas już nic nie będzie, ale czasem łatwiej coś takiego pisać więc trochę zapychaczy powrzucamy.