BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Category Archives: Powiew Świeżości

The Flying Eyes „Lowlands” – recenzja

flyingeyesThe Flying Eyes jest zespołem, który jak wiele innych obecnych kapel nawiązuje muzycznie do minionej epoki. W brzmieniu kwartetu można doszukać się klimatów ze złotych lat 60. jak i wczesnych lat 70. oferując nam brzmienia stojąco na rozdrożu mocno psychodelicznych, bluesowych dźwięków The Doors i ostrych, zwiastujących zagładę riffów Black Sabbath. Ten młody, bo powstały w 2007 roku, psychodeliczno-rockowy zespół, porównywany jest także do takich mistrzów jak Pink Floyd, Rolling Stones czy Danzing. Ich najnowsza płyta to bilet otwierający drogę do najlepszych lat muzyki, a jednocześnie hołd złożony tym odległym czasom, w których rządził Rock’n’Roll.

W przeciwieństwie do debiutanckiej płyty w Lowlands Panowie z The Flying Eyes postawili na znacznie cięższe brzmienia oraz na większy wpływ metalu. Pierwsze cztery utwory – „Long Gone”, „Under Iron Feet”, „Rolling Thunder” oraz “Smile” – z wielkim impetem otwierają drogę do muzycznej uczty. Każda z tych kompozycji, wita nas stanowczymi, gitarowymi riffami oraz mocnym uderzeniem perkusji.

„Alive In Time” odmienia oblicza płyty, oferując nam melancholijny hymn rockowy oraz nadając tym samym charakter drugiej połowy albumu. Tytułowy „Lowlands” przy użyciu efektu wah wah tworzy natrętny, psychodeliczny klimat, wsparty przez ciepły wokal Mac’a Hewitt’a oraz uduchowione, niekończące się solówki. W „Eye Of The Storm” powraca nieco nastrój z pierwszych utworów płyty, witając nas radosnym, grubym basem. Wcześniej wymieniany bass oraz dźwięczna gitara stanowią doskonałą podstawę dla rozbrykanego wokalu Hewitt’a oraz wspierającego go chórku Will’a Kelly’ego. Chociaż Kelly ma tu skromny udział to nadaje utworowi dodatkowego smaczku i charakteru.

Lowlands to perfekcyjny sposób by powrócić do lat 60. i 70. które często są wymieniane jako najważniejsze w historii muzyki. Można być zawiedzionym, że zespół jedynie odkurza stare brudy, nie wnosząc nic nowego, jednak dla osób które takiego rodzaju muzyki poszukują, będzie to idealna płyta. Lowlands nie zostanie klasyką w najbliższym czasie, pokazuje jednak, że The Flying Eyes nadal się rozwijają i mogą nas jeszcze nie raz zaskoczyć.

Lao Che – Soundtrack

saoundKtoś może pomyśleć, że tekst nieco spóźniony, odgrzewany, po takim czasie po prostu zbędny. No dobra, to niech sobie tak myśli, bo ja zdecydowanie, jestem nieco odmiennego zdania. Chłopaki jeżdżąc i grając nadal promują album wydany w październiku zeszłego roku i choć od premiery minęło już 5 miesięcy to krążek nadal uważam za świeży, tak samo jak cały dorobek „starego cze”, który od 2002 roku, sukcesywnie się powiększa.

Nie chcę pisać o zespole, bo co raz widzę ten sam tekst skopiowany lub nieco zmieniony, oczywiście nie skądinąd jak z wikipedii. Dlatego takiego suchego poznania, musicie dokonać sami.

Soundtrack, to płyta wydana 19 października 2012 roku. Co skłoniło ich do nagrania kolejnej płyty? A nic szczególnego, przynajmniej dla nich, a na myśli mam wyśmienitą formę, która prezentują od czasu wydania pierwszej płyty (2002r.). Dobra, skłamałem, prócz dobrej formy było coś jeszcze ale wynikało to raczej z tego poprzedniego. Otóż, po przesłuchaniu dema, zgłosiła się do nich ekipa filmowa z propozycją nakręcenia filmu, którego scenariusz  opierałby się na tekstach i muzyce zespołu. Niestety, coś poszło nie tak i z filmu nic nie wyszło (pewnie pieniążki), lecz chłopaki nie zaprzestali pracy nad albumem i skończyli go niezależnie od wypadków po drodze. Tak rozpoczęła się historia płyty „Soundtrack”, która jak już wiadomo nazwy swej, nie wzięła z powietrza.
Nie chcąc się zamykać, czy szufladkować, w zespole powstał pomysł, aby wprowadzić jakąś nowość, coś świeżego w swoje i tak już świeże brzmienia. Pomysł jak najbardziej trafiony a zrealizowany został, przez włączenie do zespołu pana Eddiego Stevensa (brytyjski muzyk i producent związany z takimi artystami jak Moloko, Zero 7 czy Roisin Murphy). Jako producent, miał poprowadzić ich „za rączkę”, stając się kolejnym członkiem zespołu a nawet liderem (jak mówił Spięty), nakierować a później sfinalizować i uwiecznić wszystkie pomysły.
Pierdu pierdu, a jak wypadł album? Znakomicie, nic dodać nic ująć. Niekonwencjonalne rozwiązania, odchylenia od wszelkich kanonów,to ich znak firmowy. Mimo, że tą płytą skręcili z poprzedniej drogi, to niejako kontynuują swe poczynania w nieco inny już sposób, ale jakże dla siebie odpowiedni! (Może nie chcieli popełnić tego samego błędu co Clapton).
Płyta rozpoczyna się od „utworu”, który nie był do końca zaplanowany. Ktoś z zespołu wpadł na pomysł, aby płyta otwierała się (powtórzę się), w sposób niekonwencjonalny. Jako, że studio znajdowało się pod stacją metra, co kilka minut, słychać było przejeżdżające pociągi, i właśnie dźwięk jednego z nich stanowi pierwszy utwór. Reszta piosenek, to jak zwykle, głębokie teksty w otoczeniu ambientu i wszelkich innych gatunków muzyki. Autor tekstów (Hubert Dobaczewski a.k.a. Spięty) przyznaje się, że czuje lecące latka i możliwe, że to to skłoniło go do takich rozmyślań umieszczonych w tekstach. Na myśli mam, jego rozważania na temat istnienia, na temat planu stworzenia realizowanego przez Boga. Wcześniej również teksty odnosiły się do Boga, jak również do religii, lecz wtedy były w dużej części ironizowane. Utwory stonowane, mocne w treści, zmuszające wręcz do zadumy. I mamy tutaj potwierdzenie, że mimo poszukiwań i zmian, zespół swoją twórczością nadal mocno oddziałuje, pod różnymi względami na słuchacza.  Na przykład, podmiot w jednym z utworów porównuje się do psa, zaś w drugim do drzewa, mocne?
Reasumując, album kompletny, każdego utworu można słuchać bez wytchnienia, a za każdym razem będzie on odkrywany na nowo (obfitość wszelkiej treści).
Jedynym zastrzeżeniem, jakie mógłbym wystosować w kierunku powstałego dzieła (tak, dzieła!), to w porównaniu do całości, marny singiel promujący pt. Zombi .

Nie chcąc wpychać w tekst przelewających się we mnie superlatyw zachęcam do słuchania. Lejdis end dżentelmen! Na końcu języka

Powrót Rock’n’rolla.

Kiedy ktoś powie mi: „Hej stary, znalazłem zajebisty zespół, normalnie nowe Led Zeppelin”, to podchodzę do tego raczej z dystansem. Bardzo dużym dystansem. Nie oszukujmy się, Led Zeppelin to jedna z najlepszych (dla mnie najlepsza) kapel jaka powstała w tym cynicznym, smutnym świecie i nawet gdy tak wielki autorytet jak Wojciech Mann przyznał się, że natknął się na coś podobnego to mu nie uwierzyłem. Przynajmniej na początku, bo już po przesłuchaniu pierwszej piosenki przeszedł mnie ten rodzaj ciar, co przy wcześniej wymienianych muzycznych guru. Ale o kim właściwie mowa? A no właśnie. Panie i Panowie przed Państwem Rival Sons!

Tych czterech Panów spotkało się, by znowu wskrzesić rock’n’rolla i tchnąć trochę nadziei w serca takich muzycznych moherów jak ja. Skoro porównywałem ich na samym początku do samych Led Zeppelin to chyba nie muszę pisać jaki rodzaj muzyki grają, chociaż to różnie bywa, więc krótko: grają hardrock’a z domieszką elektryzującego blues’a. Sami Panowie zaczęli razem grać w 2008 roku gdy do zespołu doszedł wokalista i tekściarz Jay Buchanan, by po dokładnie roku w czerwcu 2009 roku wydać swój pierwszy album: Before the Fire. Trzeba przyznać, że płyta jest niesamowita, zaczyna się rozsadzającym mózg Tell Me Something, zwalnia trochę z utworem The Man Who Wasn’t There, aby na koniec znowu dać nam energetycznego kopa w zad z piosenką I Want More. I wszystko cacy, ale to dopiero pączątek! W 2010 roku otwierali koncerty takich sław jak Alice Cooper czy AC/DC. Już po 2 latach od powstania zagrali koncert z legendami hard rocka! No błagam, to musi o czymś świadczyć.

Później było coraz lepiej. W tym samym roku wydali EP z moim zdaniem najlepszą ich piosenką Get What’s Coming, która po prostu zwala z nóg. Zarazem znajduje się tam bardzo klimatyczne Soul. Nie ma się co już tu rozpisywać, 6 miesięcy później wydali swoją dotychczas najlepszą płytę  Pressure and Time, która znalazła się na 129 miejscu UK Albums Chart. Nie będę tej płyty już opisywał, bo przyznam się, że mi się nie chce, a po drugie to w ogóle nie ma sensu. Trzeba ją złapać i po prostu przesłuchać. Na mnie zrobiła ogromne wrażenie i pozytywnie mnie zaskoczyła. Dodam jeszcze, że byłem na ich koncercie, który był jednym z najlepszych moich koncertów na jakich byłem w życiu. Panowie dali niesamowite show! Oczywiście jak znowu usłyszę gdzieś o ich nadchodzącym koncercie w Polsce to zaraz się tym z Wami podzielę. Puki co pozostaje tylko słuchanie ich krążków.

Panie Panowie! RIVAL SONS!

Drugi Hendrix?

Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Jimmy Page… Myślę, że każdy z nas oddałby na prawdę dużo aby obejrzeć tych Panów na scenie. Jak z tym ostatnim to jeszcze w miarę możliwe to Jimi i Stevie raczej już u nas nie zagoszczą. Jest jednak na to rozwiązanie, a nazywa się ono The Brew. Jeśli mnie jeszcze nie wyśmialiście, to wstrzymajcie się troszkę, przynajmniej do końca tego wpisu. Zgodzę się, że to co przed chwilą napisałem brzmi dość kontrowersyjnie, ale zaraz zobaczycie, że chłopaki rozpierdalają kosmos (wybaczcie za wulgaryzmy, lecz jedynie w ten sposób mogłem wyrazić moje uczucia).

Trio o którym tu wspominam pochodzi z Grimsby (Wielka Brytania), grają razem zaledwie od 2006 roku, lecz już są według niektórych (razem ze mną) jednym z najbardziej ekscytujących i najlepiej prosperującym młodym zespołem. Rok po założeniu zostali uznani za najlepszy zespół roku 2007 wg magazynu „It’s only Rock’n’Roll”, wydawanego przez fanklub The Rolling Stones. Filarem zespołu jest wokalista i gitarzysta Jason Barwick. To właśnie ten młody chłopak porównywany jest do tej słynnej, legendarnej trójki gitarzystów. Co wcale nie oznacza że pozostała dwójka odstaje od niego znacznie. Nic z tego! Kurt Smith, niesamowity bębniarz, który zagrał na moich oczach Moby Dick Led Zeppelin, w identyczny sposób jak Bonham, dodatkowo na sam koniec solówki perkusyjnej uderzył gołą dłonią (dodam, że tak samo jak w oryginale, połowa solówki była grana samymi dłońmi) w ogromny GONG! Nie tylko widownia stała oczarowana Kurtem ale również członkowie zespołu obserwowali te popisy z szacunkiem i podziwem. Ostatnim z trójki jest trochę niedoceniany Tim Smith. Basista oczywiście nie daję takich popisów, jednak dodaje dojrzałość i duszę zespołowi. Wszyscy oni razem dają niesamowite wrażenia!

Ale wróćmy do Jasona. Tego chłopaka nie opiszą żadne słowa. Nie oddadzą tego płyty które nagrał. Jedynym sposobem żeby zrozumieć piękno jego gry jest zobaczenie i usłyszenie go na żywo. Na scenie wykorzystuje wszystkie sztuczki Hendrixa, a zatem gra zębami, za plecami pod nogami… Naśladuje Page’a grając smyczkiem na gitarze. Dodam, że zagrał całą solówkę Dazed and Confused. Skacze, biega, jest niczym wulkan energii, który w dodatku wydobywa niesamowite gitarowe dźwięki. Co ciekawe poza sceną wydaję się spokojnym, skromnym, niepozornym chłopakiem…

Ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę… Otóż The Brew wracają do Polski na aż 4 koncerty.

Tutaj macie rozkład jazdy:

22 maja 2012 – Warszawa, HRC

23 maja 2012 – Poznań, Bluenote

24 maja 2012 – Szczecin, Free Blues Club

25 maja 2012 – Wrocław, Zaklęte Rewiry

Polecam gorąco, bo warto na prawdę warto wydać te 50 zł i obejrzeć niesamowite przedstawienie!

Na koniec chłopaki zagrają Wam Little Wing i Kam.

Czarne Klawisze!

The Black Keys! Jeśli pierwszy raz słyszycie tą nazwę, to nie ma na co czekać! Do słuchania raz, raz! Dla nie  zorientowanych napiszę jeszcze, że to amerykański zespół, a raczej duet, grający odrobinę klasycznego, alternatywnego rocka oraz bluesa. Działają razem od 2001 roku i do dnia dzisiejszego wydali 10 krążków. Po pierwsze zespół tworzą tylko i wyłącznie 2 osoby (być może dlatego porównywani są do White Stripes), Dan Auerbach – gitarzysta i wokalista, oraz Patrick Carney – perkusista. Mimo małej liczebności zespołu, tworzą niezapomniane i rozbudowane utwory, ale o tym trochę więcej później. O rozwoju zespołu i niewątpliwemu talentowi świadczy masa odsłuchań na last.fm, czy duża ilość fanów na facebooku. Jednak najdobitniej wskazuje nam na to nagroda Grammy dla najlepszego albumu alternatywnego za płytę Brother. Zespół dodatkowo zbiera pochwały od takich sław jak Robert Plant, Robert Gibbons, Joshua Homme. No i właśnie po co ja to wszystko to piszę… Po pierwsze bo chłopaki są na prawdę warci przesłuchania, a po drugie ponieważ parę tygodni temu wydali nowy album pt. El Camino!

Otóż wile nadziei pokładałem w nowym krążku Keys’ów. El Camino… Dla miłośników motoryzacji nazwa jest zapewne znajoma, ponieważ to nic innego jak jeden z modeli Chevroleta (swoją drogą to bardzo, bardzo ładne auto…). No ale nie o motoryzacji tutaj, tylko o Black Keys! No więc jak już wspomniałem pokładałem w tej płycie wielkie nadzieje. Liczyłem, że to będzie coś niesamowicie ekscytującego, nowego, delikatnie mocniejszego od Brother. Po pierwszym singlu Lonely Boy,  moja nadzieja delikatnie upadła jednak nadal nie było najgorzej. Piosenka jest dość ambitna, skoczna i wbrew tego co sugeruje tytuł radosna. Na prawdę mi się szalenie podobała mimo, że była bardziej indie niż bluesowo rockowa, ale wpadała genialnie w ucho. Nie traciłem nadziei. Nareszcie album wpadł w moje chciwe łapy…

Album zawiera 11 miłych dla ucha utworów, jednak… Powiem szczerze, że po pierwszym przesłuchaniu krążka byłem bardziej niż rozczarowany. Jeden z moich ulubionych zespołów który niedawno powstał i nadal koncertuje poszedł w kierunku indie rocka, co mnie cholernie zasmuciło. Miałem nadzieje usłyszeć sporo bluesowych kawałków, porównywalnych do The White Stripes. Niestety płyta odbiega delikatnie od klimatów z poprzednich krążków (może nie wliczając w to Brother, bo ona już sugerowałao jakimi klimatami się nasz duet interesuje), jednak to nadal jest The Black Keys. Tak więc nie jest najgorzej! Na moją początkową ocenę wpłynęła moja wielka miłość do bluesa i rocka klasycznego, jednak po przesłuchaniu płyty jeszcze raz i jeszcze raz, uświadomiłem sobie, że The Black Keys nadal są na swoim wysokim poziomie. Wszystkie piosenki są przyjemne i wpadają w ucho. Trochę za mało w nich dobrego kopa, albo bluesowego klimaciku z poprzednich płyt, ale już nie chce wybrzydzać, bo płyta jest na prawdę bardzo dobra.

Na koniec należy podzielić się opiniami innych. Otóż: Magazyn „Spin” dał płycie 8 na 10, a recenzent porównał duet do „ZZ Top z brokatem na brodzie”. „The Observer” dał3 na 5 gwiazdek. „Album być może jest szybki i zabawny, ale też nie narzuca się”. I na koniec recenzentka „Entertainment Weekly” dała albumowi prawie maksymalna notę (-A) i napisała, że zespół „stworzył w małym pokoju rakietę, która jest wystarczająco potężna, by pasować do filozofii większe jest lepsze”. Tak więc nie ma siły i nie mogę narzekać na El Camino,  w mojej osobistej, subiektywnej skali album ten dostaje 7/10. „(Rubaszny: 7/10 ale w wypadku gdy zamykamy się w pokoju, w którym znajduje się jedynie ich twórczość)”

Na koniec przed Państwem Lonely Boy!