BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Tag Archives: nowa płyta

Old Sock

CoverPo tej długiej i jakże owocnej przerwie zacznę moje wpisy od nowego krążka żyjącej legendy bluesa i gitary. Pan Eric Clapton! W sumie to nie wiem czy powinniśmy być tak podnieceni. Ja byłem, ale do czasu…

Ale od początku! Pana Erica Claptona chyba przedstawiać nie trzeba. Layla, Tears in Heaven, Cocain, Wonderful Tonight czy I Shot The Sherif to pozycje, które każdy szanujący się człowiek absolutnie powinien znać, a przynajmniej słyszeć gdzieś tam w radiu, bo bądź co bądź są to często odgrzewane utwory. Slowhand (ksywka wzięła się od powolnych oklasków widowni podczas wymiany zerwanych strun, których to Clapton zrywał co najmniej jedną na jeden koncert) zajmuje 4 miejsce na liście najlepszych gitarzystów świata według The Rolling Stone. Sam był członkiem wielu zespołów rockowych, między innymi The Yardbirds, Cream czy Blind Faith i zagrał chyba z każdym znaczącym się gitarzystą bluesowym, między innymi z B.B. Kingiem, który był jego idolem. Co ciekawe przyjźnił sie z Hendrixem, z którym to chodził na koncerty mniej znaczących kapel. Za każdym razem kiedy się pojawiali na takim koncercie, zmiatali aktualnie grający zespół ze sceny i kończyli ich występ swoją własną improwizacją. Oddałbym na prawdę dużo żeby zobaczyć ich dwoje na scenie, a wielu miało taką okazję i to pewnie za marne grosze!

Przejdźmy w końcu do płyty, która zwie się Old Sock i chyba niktz nie mógł dać trafniejszej nazwy. Na płycie znajdują się tylko i wyłącznie covery, do których to Clapton ma słabość i które towarzyszyły mu w życiu. Trudno się było spodziewać czegoś innego szczególnie, że młodość to nie jest to czym gitarzysta może się pochwalić. Na krążku znajdziemy takie utwory jak All of me czy Still got the blues. Jak z tego pierwszego można być zadowolonym to ten drugi to… no nie jest najlepszy. Ogólnie piosenki z którymi mamy do czynienia na płycie są chwytliwe, przyjemne, a nawet czasami można usłyszeć starego dobrego Claptona, jednak nie można się oszukiwać, nie będzie to coś nowego, coś co odcisnęłoby się wielkim piętnem w historii muzyki. Jeśli ktoś jest wielkim miłośnikiem Claptona to bez wyrzutów może kupować krążek, który na polskie półki trafi dopiero 26 marca (od 12 marca jest dostępny w sieci). Natomiast innym nie polecam wydawać dość dużych pieniędzy (bo aż 52 zł w empiku) na płytę która mimo wszystko jest dla mnie sporym rozczarowaniem, a nie oczekiwałem dużo. Tak więc STARA SKARPETA (bardzo trafnie ta nazwa obrazuje zawartość płyty) to tylko próba Claptona na zarobienie troszkę grosza na zasłużoną emeryturę i wakacje. A propos wakacji to okładka krążka to chyba najlepszy akcent całej płyty.

Na koniec jeszcze przypomnę że 7 czerwca w Atlas Arenie Łódź odbędzie się koncert Erica Claptona, zapewne ostatni jaki będzie można usłyszeć w Polsce bo sam artysta przyznał się, że po 70 urodzinach odkłada gitarę na półkę… Więc do pracy drodzy rodacy i do zobaczenia 7 czerwca w Łodzi!

Rize of the fenix! Tenacoius D powraca!

Od czego tu zacząć?! Tyle myśli kołacze mi się w łepetynie, że jak zawsze we wpis wedrze się pan Chaos i na pewno o czymś zapomnę.

Płyta „Rize of the phoenix” czyli odrodzenie feniksa, z popiołów jakie tworzyły ucieczki od studia nagrań panów Kyle’a Gass’a (Cage) i Jacka Blacka (J.B. , Jable). Jack nagrał kilka filmów nawet dostawał główne role, Kajla zaś widziałem jako epizodyczna postać w całkiem niezłych produkcjach. Lecz nie wnikam w to, co panowie robili wtedy, kiedy powinni tworzyć aby łechtać nasze zmysły swoją nietuzinkową twórczością. Niech dociekliwi sobie to sprawdzą, bo ja wolę zająć się tym co panowie robią na prawdę doskonale.

A zatem! Nazwa albumu doskonale odzwierciedla ich wyczyn, z pewnością mogę stwierdzić, że artyści powrócili, wyszli z ciemnosci krocząc po czerwonym dywanie, w marynarkach i bokserkach… No tak, takie to moje skojarzenia. Wynika to z ich stylu, który jak nic na świecie, po takim czasie, pozostał niezmienny. Co prawda w nowym krążku czuć trochę wciskany pedał hamulca, nie rozpieprzają już kosmosu w sensie metalowym, czy hard rockowym.
Mimo to, mimo  że zwolnili, więcej jest akustyka, pojawiają się nawet flet i jakaś trąbka, to płyta jest kompletna i doskonała. Kilka piosenek odcina się nieznacznie od ich poprzednich dwóch krążków, jednak, nie bacząc na to, możemy cieszyć się świetną kontynuacją tego czego kiedyś zaniechali. Teraz jedynie trzeba mieć nadzieję, że panowie nie skończą, i że np. J.B. nie połasi się na lepsze pieniążki z aktorskiej gaży.
No dobrze dobrze, co dalej? Pamiętamy pewnie dialogi z poprzednich płyt. Tutaj tego też nie brakuje, dwa utwory na płycie są rozmowami, scenkami Cage’a i Jable’a. Mimowolny uśmiech wdziera się na twarz kiedy słuchamy tych rozmów, możliwe, że to Jack aranżował, toć on to miał styczność z komediowymi produkcjami, nieprawdaż?
Dalej, znowuż Jack wplótł niezdefiniowane słowa, freestyle w słowa jednej piosnki, jak zawsze brzmi to fajnie, szczególnie kiedy na koniec pierdzi ustami 😉 .
Oczywiście nie zabrakło wysublimowane słownictwa, głownie „fuckin’” nie zabrakło również wzmianek o ssaniu penisa (aha no i jeszcze ta okładka).
To właśnie jest ich unikalny styl, który wciskają wszędzie i chwała im za to!

Kyle gra świetnie a wokal Jacka zadziwia jak zawsze. Prócz (w kilku momentach) dobrego kopa, tej płycie niczego nie brakuje, panowie popisują się i zapisują się w karty muzycznej historii. Na jak długo? No pewno sporo czasu posiedzą w pamięci ludzi, szczególnie gdyby narodziny feniksa nie były początkiem jego ponownej zamiany w popiół, a nawet jeśli to panowie nie powinni pozwolić na rozwianie się tego popiołu aby mogli kiedyś tam jeszcze powstać na staro, nowo.

Album nie rozczarowuje, nie ostudza oczekiwań a raczej rozpala je, unosząc w mym sercu dozgonną wdzięczność dla K.G. i J.B.
Oceny:
No, na razie nic nie mogę wygrzebać, dlatego dam swoje 9/10.

Czarne Klawisze!

The Black Keys! Jeśli pierwszy raz słyszycie tą nazwę, to nie ma na co czekać! Do słuchania raz, raz! Dla nie  zorientowanych napiszę jeszcze, że to amerykański zespół, a raczej duet, grający odrobinę klasycznego, alternatywnego rocka oraz bluesa. Działają razem od 2001 roku i do dnia dzisiejszego wydali 10 krążków. Po pierwsze zespół tworzą tylko i wyłącznie 2 osoby (być może dlatego porównywani są do White Stripes), Dan Auerbach – gitarzysta i wokalista, oraz Patrick Carney – perkusista. Mimo małej liczebności zespołu, tworzą niezapomniane i rozbudowane utwory, ale o tym trochę więcej później. O rozwoju zespołu i niewątpliwemu talentowi świadczy masa odsłuchań na last.fm, czy duża ilość fanów na facebooku. Jednak najdobitniej wskazuje nam na to nagroda Grammy dla najlepszego albumu alternatywnego za płytę Brother. Zespół dodatkowo zbiera pochwały od takich sław jak Robert Plant, Robert Gibbons, Joshua Homme. No i właśnie po co ja to wszystko to piszę… Po pierwsze bo chłopaki są na prawdę warci przesłuchania, a po drugie ponieważ parę tygodni temu wydali nowy album pt. El Camino!

Otóż wile nadziei pokładałem w nowym krążku Keys’ów. El Camino… Dla miłośników motoryzacji nazwa jest zapewne znajoma, ponieważ to nic innego jak jeden z modeli Chevroleta (swoją drogą to bardzo, bardzo ładne auto…). No ale nie o motoryzacji tutaj, tylko o Black Keys! No więc jak już wspomniałem pokładałem w tej płycie wielkie nadzieje. Liczyłem, że to będzie coś niesamowicie ekscytującego, nowego, delikatnie mocniejszego od Brother. Po pierwszym singlu Lonely Boy,  moja nadzieja delikatnie upadła jednak nadal nie było najgorzej. Piosenka jest dość ambitna, skoczna i wbrew tego co sugeruje tytuł radosna. Na prawdę mi się szalenie podobała mimo, że była bardziej indie niż bluesowo rockowa, ale wpadała genialnie w ucho. Nie traciłem nadziei. Nareszcie album wpadł w moje chciwe łapy…

Album zawiera 11 miłych dla ucha utworów, jednak… Powiem szczerze, że po pierwszym przesłuchaniu krążka byłem bardziej niż rozczarowany. Jeden z moich ulubionych zespołów który niedawno powstał i nadal koncertuje poszedł w kierunku indie rocka, co mnie cholernie zasmuciło. Miałem nadzieje usłyszeć sporo bluesowych kawałków, porównywalnych do The White Stripes. Niestety płyta odbiega delikatnie od klimatów z poprzednich krążków (może nie wliczając w to Brother, bo ona już sugerowałao jakimi klimatami się nasz duet interesuje), jednak to nadal jest The Black Keys. Tak więc nie jest najgorzej! Na moją początkową ocenę wpłynęła moja wielka miłość do bluesa i rocka klasycznego, jednak po przesłuchaniu płyty jeszcze raz i jeszcze raz, uświadomiłem sobie, że The Black Keys nadal są na swoim wysokim poziomie. Wszystkie piosenki są przyjemne i wpadają w ucho. Trochę za mało w nich dobrego kopa, albo bluesowego klimaciku z poprzednich płyt, ale już nie chce wybrzydzać, bo płyta jest na prawdę bardzo dobra.

Na koniec należy podzielić się opiniami innych. Otóż: Magazyn „Spin” dał płycie 8 na 10, a recenzent porównał duet do „ZZ Top z brokatem na brodzie”. „The Observer” dał3 na 5 gwiazdek. „Album być może jest szybki i zabawny, ale też nie narzuca się”. I na koniec recenzentka „Entertainment Weekly” dała albumowi prawie maksymalna notę (-A) i napisała, że zespół „stworzył w małym pokoju rakietę, która jest wystarczająco potężna, by pasować do filozofii większe jest lepsze”. Tak więc nie ma siły i nie mogę narzekać na El Camino,  w mojej osobistej, subiektywnej skali album ten dostaje 7/10. „(Rubaszny: 7/10 ale w wypadku gdy zamykamy się w pokoju, w którym znajduje się jedynie ich twórczość)”

Na koniec przed Państwem Lonely Boy!