BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Tag Archives: Jimi Hendrix

Thanks Jimi Festival 2012 i po herbacie.

Wrocław i Thanks Jimmy Festiwal oraz towarzyszące temu koncerty nie pozostawiły we mnie nic poza wielkim żalem i rozpaczą i mocnym postanowieniem uczestnictwa w 10 kolejnych imprezach z tego cyklu.
Co prawda kolejne trzy dni (zaczynając od 03.05) nie pozostawały w cieniu Thanks Jimmi Fest. Wystarczy spojrzeć na listę występujących i przyznać się do błędu jaki się popełniło nie ruszając swojego tyłka do Wrocławia, swoją drogą uroczego miasta.
Wracając do meritum, już po przyjeździe i dotarciu na stare miasto słychać było odgłosy ze sceny na rynku. Pogoda dopisała, toteż przesiedzieliśmy nad wodą w cieniu drzewa tuż za tamą elektrowni i poczekaliśmy tam na właściwy punkt imprezy. Już wtedy byliśmy naznaczeni opaskami barwy czerwonej z nazwą festiwalu i posiadaliśmy certyfikaty rekordzistów oraz (co też jest ważne), bilety na koncerty na wyspie słodowej.
Godzina 16, biegiem na rynek, pod scenę. Nic z tego, nieprzebyty tłum, kotłosił się i zajmował znaczną część placu, nie było szans przedostać się gdzieś bliżej, chociaż pod pierwsze barierki. Pan Ciechowski, pomysłodawca, wziął głos, przedstawił ludzi na scenie, m.in. Leona Hendrixa i Marcusa Millera i za raz dostaliśmy komendę „prezentuj broń” i 7200 gitar pomknęło w górę tworząc przecudowny widok, a chwilę później wszyscy z gitarami pod pachą wygrywali pięć akordów składających się na rekordowe Hey Joe. Tym samym został pobity rekord w graniu Hey Joe, oraz gitarowy rekord ustanowiony w Anglii. Polak jednak potrafi. Po zakończeniu piosenki można było zostać i pograć inne utwory, które były przygotowane do gry z uczestnikami całego przedsięwzięcia.

Później wycieczka na chodak naprzeciwko wyspy słodowej i oczekiwanie na koncerty. Miło było posłuchać rodzonego brata Hendrixa, zespołu LIPALI i innych. Saportujący goście grali niesamowicie przyjemnie, bluesik jaki rozchodził się po wyspie darł i przypominał korzenie, raz po raz przerywane twórczymi i oryginalnymi wyskokami wykonawców. Czas płynął szybko i wolno, a raczej, bardzo chcieliśmy aby chwile te rozciągały się w nieskończoność, przy takiej muzyce żyć i umierać… minuty uciekały aż nadszedł czas na T.Love. Mimo że Muniek niedomagał, to chłopaki pokazali klasę i rozruszali trochę zastały tłum. Bardzo fajnie było poskakać w objęciach z Wrocławianami przy utworze Warszawa. Poza Muńkiem nie było się do czego przyczepić. Panowie grali, bisowali i bardzo chcieli udowodnić jak niewiele różnią się od gościa wieczoru.
No i na koniec, jak przewidywała rozkładówka, pojawiło się Europe. „No i co, wyjdą, zagrają final countdown i idziemy?”, zbesztajcie mnie, czuje się winny, bo tak pomyślałem, po drodze jeszcze ktoś mi mówił, że jest to zespół jednej piosenki… No nic, bardzo mile zostałem zaskoczony. Europe dosłownie rozpieprzyło kosmos, dając radę poruszyć więcej ludzi aniżeli T.Love. Warto wspomnieć, że każdy z występujących zagrał jakiś utwór z dorobku Jimiego.

Jest czego żałować, a to dopiero pierwszy dzień!

Noc bez problemu można było spędzić na rynku w zadaszonym ogródku jakiejś restauracji, oszczędzając przy tym 35-50 zł jakie wydalibyśmy na nocleg w hostelu. Ponownie pogada sprzyjała, chociaż szczerze mówiąc to deszcz wygonił nas z trawiastego łóżka parku pod markizę na starym mieście. Lecz nie ma na co narzekać, hostele i tak były pełne, a Wrocław udowodnił że jest świetnie przygotowany na przyjęcie dużej ilości przyjezdnych.

Tak więc minął dzień pierwszy zmagań z muzycznymi wydarzeniami, i z utęsknieniem oczekiwaliśmy rozpoczęcia koncertu kończącego Thanks Jimmi Festival. Rozpoczął się ok. godziny 17, a scena ponownie była wypełniona muzycznymi mistrzami. Przyznaje się, że pana Wojtka Pilichowskiego obarczyłem dużymi oczekiwaniami. Okazało się, że były one zbyt duże. Projekt z jakim wystąpił na Słodowej, pozostawiał wiele do życzenia, a na pewno nie pasował do klimatu imprezy. Na koniec dawka niesamowitego jazzu. Rewelacyjny Marcus Miller ze swoim ogarniętym zespołem, dali popis i wprowadzili całą publiczność w trans, obfitujący niezapomnianymi muzycznymi wrażeniami. Miller i jego świta pokazali klasę i przekonali mnie, że jeśli będą grać gdzieś w pobliżu to jest po co kupować bilet i lecieć pod scenę z wielkim banerem „I Love Your Slap Marcus”.

Był to nasz pierwszy raz we Wrocławiu, jednocześnie na rekordzie i Jimim Feście. Wrażenia jednak bardzo pozytywne. Przygotowanie i organizacja nie zawiodły, chociaż nagłośnienie na rynku mogło być lepiej pomyślane, ochrona zapewniała porządek, Wyspa Słodowa obsadzona toikami również zapewniała komfort fizyczny uczestnikom, a zabawę zapewniali świetni goście imprezy. W wolnych chwilach, bezdomni i „panowie spod sklepu od rana” oferowali rozrywkę opowiadając kawały i anegdoty, zabawiając rozmową za jedyne kilkanaście groszy lub odstąpienie co łaska do kubeczka.
Jest co wspominać i gdzie wracać, a kto tego nie doświadczył, to niech zadba o to w przyszłym roku!
Aha, i pamiętajcie o zakupie i skasowaniu biletów komunikacji miejskiej. Mimo krótkiego pobytu Wrocławskie kanarki dopadły i nas…

Jimi Hendrix i Little Wing!

Drugi Hendrix?

Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Jimmy Page… Myślę, że każdy z nas oddałby na prawdę dużo aby obejrzeć tych Panów na scenie. Jak z tym ostatnim to jeszcze w miarę możliwe to Jimi i Stevie raczej już u nas nie zagoszczą. Jest jednak na to rozwiązanie, a nazywa się ono The Brew. Jeśli mnie jeszcze nie wyśmialiście, to wstrzymajcie się troszkę, przynajmniej do końca tego wpisu. Zgodzę się, że to co przed chwilą napisałem brzmi dość kontrowersyjnie, ale zaraz zobaczycie, że chłopaki rozpierdalają kosmos (wybaczcie za wulgaryzmy, lecz jedynie w ten sposób mogłem wyrazić moje uczucia).

Trio o którym tu wspominam pochodzi z Grimsby (Wielka Brytania), grają razem zaledwie od 2006 roku, lecz już są według niektórych (razem ze mną) jednym z najbardziej ekscytujących i najlepiej prosperującym młodym zespołem. Rok po założeniu zostali uznani za najlepszy zespół roku 2007 wg magazynu „It’s only Rock’n’Roll”, wydawanego przez fanklub The Rolling Stones. Filarem zespołu jest wokalista i gitarzysta Jason Barwick. To właśnie ten młody chłopak porównywany jest do tej słynnej, legendarnej trójki gitarzystów. Co wcale nie oznacza że pozostała dwójka odstaje od niego znacznie. Nic z tego! Kurt Smith, niesamowity bębniarz, który zagrał na moich oczach Moby Dick Led Zeppelin, w identyczny sposób jak Bonham, dodatkowo na sam koniec solówki perkusyjnej uderzył gołą dłonią (dodam, że tak samo jak w oryginale, połowa solówki była grana samymi dłońmi) w ogromny GONG! Nie tylko widownia stała oczarowana Kurtem ale również członkowie zespołu obserwowali te popisy z szacunkiem i podziwem. Ostatnim z trójki jest trochę niedoceniany Tim Smith. Basista oczywiście nie daję takich popisów, jednak dodaje dojrzałość i duszę zespołowi. Wszyscy oni razem dają niesamowite wrażenia!

Ale wróćmy do Jasona. Tego chłopaka nie opiszą żadne słowa. Nie oddadzą tego płyty które nagrał. Jedynym sposobem żeby zrozumieć piękno jego gry jest zobaczenie i usłyszenie go na żywo. Na scenie wykorzystuje wszystkie sztuczki Hendrixa, a zatem gra zębami, za plecami pod nogami… Naśladuje Page’a grając smyczkiem na gitarze. Dodam, że zagrał całą solówkę Dazed and Confused. Skacze, biega, jest niczym wulkan energii, który w dodatku wydobywa niesamowite gitarowe dźwięki. Co ciekawe poza sceną wydaję się spokojnym, skromnym, niepozornym chłopakiem…

Ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę… Otóż The Brew wracają do Polski na aż 4 koncerty.

Tutaj macie rozkład jazdy:

22 maja 2012 – Warszawa, HRC

23 maja 2012 – Poznań, Bluenote

24 maja 2012 – Szczecin, Free Blues Club

25 maja 2012 – Wrocław, Zaklęte Rewiry

Polecam gorąco, bo warto na prawdę warto wydać te 50 zł i obejrzeć niesamowite przedstawienie!

Na koniec chłopaki zagrają Wam Little Wing i Kam.