BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

Drugi Hendrix?

Jimi Hendrix, Stevie Ray Vaughan, Jimmy Page… Myślę, że każdy z nas oddałby na prawdę dużo aby obejrzeć tych Panów na scenie. Jak z tym ostatnim to jeszcze w miarę możliwe to Jimi i Stevie raczej już u nas nie zagoszczą. Jest jednak na to rozwiązanie, a nazywa się ono The Brew. Jeśli mnie jeszcze nie wyśmialiście, to wstrzymajcie się troszkę, przynajmniej do końca tego wpisu. Zgodzę się, że to co przed chwilą napisałem brzmi dość kontrowersyjnie, ale zaraz zobaczycie, że chłopaki rozpierdalają kosmos (wybaczcie za wulgaryzmy, lecz jedynie w ten sposób mogłem wyrazić moje uczucia).

Trio o którym tu wspominam pochodzi z Grimsby (Wielka Brytania), grają razem zaledwie od 2006 roku, lecz już są według niektórych (razem ze mną) jednym z najbardziej ekscytujących i najlepiej prosperującym młodym zespołem. Rok po założeniu zostali uznani za najlepszy zespół roku 2007 wg magazynu „It’s only Rock’n’Roll”, wydawanego przez fanklub The Rolling Stones. Filarem zespołu jest wokalista i gitarzysta Jason Barwick. To właśnie ten młody chłopak porównywany jest do tej słynnej, legendarnej trójki gitarzystów. Co wcale nie oznacza że pozostała dwójka odstaje od niego znacznie. Nic z tego! Kurt Smith, niesamowity bębniarz, który zagrał na moich oczach Moby Dick Led Zeppelin, w identyczny sposób jak Bonham, dodatkowo na sam koniec solówki perkusyjnej uderzył gołą dłonią (dodam, że tak samo jak w oryginale, połowa solówki była grana samymi dłońmi) w ogromny GONG! Nie tylko widownia stała oczarowana Kurtem ale również członkowie zespołu obserwowali te popisy z szacunkiem i podziwem. Ostatnim z trójki jest trochę niedoceniany Tim Smith. Basista oczywiście nie daję takich popisów, jednak dodaje dojrzałość i duszę zespołowi. Wszyscy oni razem dają niesamowite wrażenia!

Ale wróćmy do Jasona. Tego chłopaka nie opiszą żadne słowa. Nie oddadzą tego płyty które nagrał. Jedynym sposobem żeby zrozumieć piękno jego gry jest zobaczenie i usłyszenie go na żywo. Na scenie wykorzystuje wszystkie sztuczki Hendrixa, a zatem gra zębami, za plecami pod nogami… Naśladuje Page’a grając smyczkiem na gitarze. Dodam, że zagrał całą solówkę Dazed and Confused. Skacze, biega, jest niczym wulkan energii, który w dodatku wydobywa niesamowite gitarowe dźwięki. Co ciekawe poza sceną wydaję się spokojnym, skromnym, niepozornym chłopakiem…

Ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę… Otóż The Brew wracają do Polski na aż 4 koncerty.

Tutaj macie rozkład jazdy:

22 maja 2012 – Warszawa, HRC

23 maja 2012 – Poznań, Bluenote

24 maja 2012 – Szczecin, Free Blues Club

25 maja 2012 – Wrocław, Zaklęte Rewiry

Polecam gorąco, bo warto na prawdę warto wydać te 50 zł i obejrzeć niesamowite przedstawienie!

Na koniec chłopaki zagrają Wam Little Wing i Kam.

The Animals. Eric Burdon. – krótko

Witam.

Czy wam też pierwszy na myśl przychodzi utwór „House of the rising sun” kiedy słyszycie The Animals?

Taka jest prawda, ale to nie jedyny utwór tego zespołu.

Projekt powstał w 1963 roku. Początkowo animalsi grali rhytm&blues i starali się dogonić sławę beatlesów. Jak można się domyślać, nie za bardzo im to wyszło, lecz sława ich i tak obiegła świat. W Polsce wystąpili w 1965 roku, i sam Wojciech Mann mile wspomina ich wizytę. Chwalił ich od strony muzycznej i nie tylko. Pan Wojtek i jego znajomi , zorganizowali prywatkę, na którą jakimś cudem po koncercie udało się zaprosić animalsów. Okazało się, że są to zwykłe chłopaki i finalnie  ze spotkania dosyć zwyczajnych warszawiaków z brytyjskimi sławami wyszła wspaniała sprawa. Wygląda i brzmi to nazbyt niezwykle, ale kiedyś tak było. Spróbujcie teraz podejść do którejś z tych sprzedanych gwiazdeczek… ale nie o tym. Jak wspomniałem, początkowo i w ogóle przez większość czasu swej działalności grali r&b, lecz już na starcie cichutko i nieśmiele przebijało się brzmienie psychodelii, lecz mówić o ich początkach nie chcę, sprzedawali się i tyle.

Według mnie czasy ich świetności przypadają na okres kiedy poniosło Erica Burdona oraz na okres istnienia grupy War. Wtedy wyszło na jaw prawdziwe JA Erica i zespołu. Kowerowali, kowerowali i robili to dobrze. Dajmy na to „Smoke stack lightning” czy bardzo drące nasze wnętrze Hit the road jack” (obydwa kawałki jeszcze animalsów). Wymieniać można by dużo; słowem momentami dostaję orgazmów, przesłuchując i przysłuchując się ich brzmieniom z zakopanych albumów. W szczególnosci przypadł mi do gustu album z  1971″ Eric Burdon & War – The Black-Man’s Burdon”. Mania wyższości wokalisty, przejawia się choćby przez jego ingerencję w nazwy zespołów. Po „The Animals” było „Eric Burdon and the New Animals” a  jeszcze później „Eric Burdon & War”,  jednak należy przyznać, Burdon jest wokalistą dosyć niezwykłym. Jego śpiew przechodzi w wyśpiewywany krzyk, który brzmi niesamowicie, szczególnie na tle psychodelicznych organów albo między bluesowymi „lickami”. Jest zdecydowanie ciężki do podrobienia. Burdon z Animalsami nagrał świetny kower „Paint it Black”Stones’ów, nagrał również bluesowy standard ”St. James Infirmary”. Godne polecenia są jeszcze „Tobacco road” z animalsami i „spirit” oraz „They can’t take away our music” z War.

Warto nadmienić, że w 1994 roku grupa została wprowadzona do Rock and Roll Hall of Fame.

Niepewna sprawa… słychać czasem, że wzorem dla Dylana byli między innymi, w śród folkowych mistrzów, ale głównie, animalsi. Wiadomo już, że na twórczość Hendrixa, Dylan miał duży wpływ. Już pisałem o wzornictwie i naśladownictwie i wychodzi na to, że zawsze znajdzie się ktoś, kto na podstawie naszych osiągnięć i doświadczeń będzie mógł dotknąć nie tylko chmur na których siedzieliśmy w chwilach świetności, ale też tego co wyżej, choćby gwiazd.

Ciekawy wywiad z Erykiem

The Animals – I’m mad again.

A co to to?

Pewnie wielu z was machnęłoby ręką, wytrzeszczyło oczy czy zrobiło dziwny uśmieszek słysząc coś takiego jak Flat Duo Jets. „Ha ha ha, nigdy o czymś takim nie słyszałem, pewnie słabe” a to zależy od gustu, ale jeśli ktoś tak pomyślał, to nie najlepiej. Ja dawno zmieniłem swój pogląd na znane nie znane, lubiane czy też nie, jest w radiu, nie ma to słabe. „O! tylko 306 odwiedzin na yt, musi być słabe!”. Tak, tak owszem, to czy coś nam się podoba zależy od naszych upodobań oraz od pojęcia głębszego jakim jest dojrzałość muzyczna, o której z resztą można by napisać oddzielny artykuł. Otóż zespół, muzyk czy utwór, mimo, że nie przypadł nam do gustu to mógł jednak coś wnieść w ten cały kocioł najróżniejszych odmian kału, w którym skrywa się złoto i nieoszlifowane diamenty.

Oto zespół z garażu w USA, grający rockabilly (rockabilly to najwcześniejsza odmiana rock ‚n roll’a , proszę sobie zguglować). Pierwszy ich album został w całości nagrany w garażu pod koniec lat 80. Muzyka, przyjemna czasem ciężka dla mózgu. Taka mała sprzeczność ale naprawdę, proszę sobie sprawdzić. Dobrze mi się słuchało, jednak muszę się przyznać, że nie katowałem ich tak jak choćby White Stripes. Aaa tutaj się zatrzymamy. Dlaczego? A bo lider Stripesów (śmiesznie brzmi lider kiedy zespół składa się z 2 osób), Jack White, który jest niesamowicie zmyślnym muzykiem, czerpał troszkę z twórczości Dżetsów na korzyść swojej  (zwykła rzecz, poszukiwanie punktu zaczepienia, natchnienia), i pewnie nie tylko on.

Zastanawiające jest to, że wzorujący potrafią zdobyć i osiągnąć więcej aniżeli Ci, na których swoją twórczość opierali. Może to niefart, że nie znalazł się odpowiedni promotor albo go w ogóle nie było, może złe czasy, moda to ogromna siła (której apeluje się opierać). Trzeba pomyśleć ile jest talentów indywidualnych czy zespołów kryjących się odpowiednio, pod prysznicami i w garażach, ach kurcze dlaczego jest tyle ludzi na ziemi, mamy naddatek artystów(czy raczej ludzi utalentowanych ale artystów również) lub deficyt konsumenta. Ciężka i poważna sprawa.
Wracając do meritum,  kilka dobrych albumów i muzyczny wzór, Flat Duo Jets  dowiedli, że byli wartościowa częścią historii, chwała im za to!

Utwór z krążka Two Headed Cow. Co prawda wyjątkowo bez słów ale genialny. Smacznego!

Czarne Klawisze!

The Black Keys! Jeśli pierwszy raz słyszycie tą nazwę, to nie ma na co czekać! Do słuchania raz, raz! Dla nie  zorientowanych napiszę jeszcze, że to amerykański zespół, a raczej duet, grający odrobinę klasycznego, alternatywnego rocka oraz bluesa. Działają razem od 2001 roku i do dnia dzisiejszego wydali 10 krążków. Po pierwsze zespół tworzą tylko i wyłącznie 2 osoby (być może dlatego porównywani są do White Stripes), Dan Auerbach – gitarzysta i wokalista, oraz Patrick Carney – perkusista. Mimo małej liczebności zespołu, tworzą niezapomniane i rozbudowane utwory, ale o tym trochę więcej później. O rozwoju zespołu i niewątpliwemu talentowi świadczy masa odsłuchań na last.fm, czy duża ilość fanów na facebooku. Jednak najdobitniej wskazuje nam na to nagroda Grammy dla najlepszego albumu alternatywnego za płytę Brother. Zespół dodatkowo zbiera pochwały od takich sław jak Robert Plant, Robert Gibbons, Joshua Homme. No i właśnie po co ja to wszystko to piszę… Po pierwsze bo chłopaki są na prawdę warci przesłuchania, a po drugie ponieważ parę tygodni temu wydali nowy album pt. El Camino!

Otóż wile nadziei pokładałem w nowym krążku Keys’ów. El Camino… Dla miłośników motoryzacji nazwa jest zapewne znajoma, ponieważ to nic innego jak jeden z modeli Chevroleta (swoją drogą to bardzo, bardzo ładne auto…). No ale nie o motoryzacji tutaj, tylko o Black Keys! No więc jak już wspomniałem pokładałem w tej płycie wielkie nadzieje. Liczyłem, że to będzie coś niesamowicie ekscytującego, nowego, delikatnie mocniejszego od Brother. Po pierwszym singlu Lonely Boy,  moja nadzieja delikatnie upadła jednak nadal nie było najgorzej. Piosenka jest dość ambitna, skoczna i wbrew tego co sugeruje tytuł radosna. Na prawdę mi się szalenie podobała mimo, że była bardziej indie niż bluesowo rockowa, ale wpadała genialnie w ucho. Nie traciłem nadziei. Nareszcie album wpadł w moje chciwe łapy…

Album zawiera 11 miłych dla ucha utworów, jednak… Powiem szczerze, że po pierwszym przesłuchaniu krążka byłem bardziej niż rozczarowany. Jeden z moich ulubionych zespołów który niedawno powstał i nadal koncertuje poszedł w kierunku indie rocka, co mnie cholernie zasmuciło. Miałem nadzieje usłyszeć sporo bluesowych kawałków, porównywalnych do The White Stripes. Niestety płyta odbiega delikatnie od klimatów z poprzednich krążków (może nie wliczając w to Brother, bo ona już sugerowałao jakimi klimatami się nasz duet interesuje), jednak to nadal jest The Black Keys. Tak więc nie jest najgorzej! Na moją początkową ocenę wpłynęła moja wielka miłość do bluesa i rocka klasycznego, jednak po przesłuchaniu płyty jeszcze raz i jeszcze raz, uświadomiłem sobie, że The Black Keys nadal są na swoim wysokim poziomie. Wszystkie piosenki są przyjemne i wpadają w ucho. Trochę za mało w nich dobrego kopa, albo bluesowego klimaciku z poprzednich płyt, ale już nie chce wybrzydzać, bo płyta jest na prawdę bardzo dobra.

Na koniec należy podzielić się opiniami innych. Otóż: Magazyn „Spin” dał płycie 8 na 10, a recenzent porównał duet do „ZZ Top z brokatem na brodzie”. „The Observer” dał3 na 5 gwiazdek. „Album być może jest szybki i zabawny, ale też nie narzuca się”. I na koniec recenzentka „Entertainment Weekly” dała albumowi prawie maksymalna notę (-A) i napisała, że zespół „stworzył w małym pokoju rakietę, która jest wystarczająco potężna, by pasować do filozofii większe jest lepsze”. Tak więc nie ma siły i nie mogę narzekać na El Camino,  w mojej osobistej, subiektywnej skali album ten dostaje 7/10. „(Rubaszny: 7/10 ale w wypadku gdy zamykamy się w pokoju, w którym znajduje się jedynie ich twórczość)”

Na koniec przed Państwem Lonely Boy!



Red Hot Chili Peppers i rok 2012

Ach, ten zespół ma swoją historię. Mocno wpisał się w karty ostatnich 28 lat.
Na początku nie nazywali się Red Hot Chili Peppers i nie grali tego co teraz. Najczęściej zmieniali się gitarzyści później perkusiści, Anthony Kiedis (wokal) i Flea (bas) są członkami zespołu nieprzerwanie od ’83. Gitarzystą, który wniósł najwięcej swojej własnej i niepowtarzalnej energii był John Frusciante, który niestety rozpoczął karierę solową. Uczestniczył on w nagraniu 7 z 10 albumów. Podobnie aktualny i świetny perkusista Chad Smith, który nie towarzyszył zespołowi przy nagrywaniu trzech pierwszych płyt. Flea to basista nadający zespołowi unikalnego brzmienia i stylu. Jest on na drugim miejscu w rankingu 10 najlepszych basistów według czytelników magazynu „Rolling Stone”. Anthony, to artysta z bujną przeszłością, dzięki której nie odstawał od reszty. Pomysłodawca i główny kreator tekstów i melodii, świetny jak reszta, dzięki czemu wszyscy doskonale się uzupełniali.
Obecny skład nieco zmieniony, ponieważ za Johna przypałętał się Josh Klinghoffer (2009). Czy to przez niego (raczej nie) czy nie, najnowsza płyta z jego udziałem rozczarowała pewnie nie tylko mnie. Dlatego należy zastanowić się mocno nad planami na nadchodzący rok. Ograniczony fundusz powoduje nie małe dylematy.

Przyszły rok obfitować będzie w ogromne wydarzenia muzyczne odbywające się w Polsce! Redhoci zagrają 27 lipca na Warszawskim Bemowie. Występ odbędzie się podczas festiwalu IMPACT, na którym zjawić mają się inne, nie tak świetne ale jednak znakomitości. Bilety, no cóż, od 209zł (209zł za orzeczeniem o niepełnosprawności) poprzez 309zł do (różnie podawane) ok. 600zł.  A tu jeszcze Guns ‚n Roses i inni m.in. Coldplay. Najlepiej iść na wszystkie i szczerze tego wszystkim życzę, szczególnie teraz (może mikołaj nie posępi kilku biletów, jeśli się grzecznym caluśki rok było oczywiście). Dlatego należy albo zacząć zbierać pieniążki albo dobrze się zastanowić i wybrać, bo poza corocznymi festiwalami i imprezami dochodzi sporo innych równie i może bardziej interesujących, niepowtarzalnych, wyczekiwanych, niesamowitych,  podniecających i historycznych wydarzeń.
Życzę wszystkim udanego wyboru.

Choć na razie jest bezśnieżnie to piosenka w sam raz na grudniowy wieczór. Snow – Chorzów 2007

Krótko o doli blesrockmana w ciele leniwca i studenta.

Ciężko ciężko, na siłę tak o, wszystko…
Szkice wpisów leżą i czerstwieją, ale cóż zrobić. Biedny student nie ma czasu na nic, a w szczególności leniwy student, który próbuje spełniać się w ukochanym kierunku (i o dziwo nie jest to nauka).

Od jakiegoś czasu ja i pan M.W. próbujemy robić coś w kierunku muzycznym. Dokładnie od 2 lat zakładamy zespoły (tak, zespoły). Było ich mnóstwo a w żadnym nie doszło nawet do porządnej próby, nie mówiąc już o deficycie członków. Tak… i z tym problemem borykamy się i teraz. Teraz, to znaczy, kiedy nasze umiejętności są niemal wystarczające do zagrania w najzimniejszej i najbrzydszej piwnicy jakiegoś taniego pubu oraz teraz gdy dołączył do nas dwóch mój (teraz nasz) znajomy, który znacznie podnosi poziom naszej gry. Problem, kto bardziej domyślny istnieje nadal, mimo przynależenia do zespołu już 3 osób. Nasz odwieczny wróg i zbawca to perkusista (no i średni raczej wokal, który gubi się podczas  grania czegoś bardziej skomplikowanego ale nadal mało na gitarze, no ale chociaż on jest). Można pomyśleć, hm! co to za problem znaleźć perkusistę hm hm!. No widocznie jest to jakaś trudność (zauważmy negatywną cechę członków) i gratuluje wszystkim tym, którzy takiego problemu nie mieli. No to tak, perkusistów jest mnóstwo, w sieci jest tysiąc witryn a na każdej z nich jest po tysiąc ogłoszeń perkusistów z naszego miasta. Jednakże nie wszyscy grają tego co gramy my a raczej to my nie gramy tego co wszyscy. Wszystkie realne ogłoszenia dotyczą muzyki raczej metalowej+. Tak więc szukaliśmy bliżej, znajomi, znajomi znajomych, nadzieję pokładaliśmy w nowo poznanych osobach z roku. Ale nici z tych planów. Albo nie, albo nie bo matura i trzeba się uczyć albo mam zespół albo… I dalej w koło Macieju. Jednak ostatnio światełko w tunelu nieco się rozjaśniło. Jeden z perkusistów z naszej listy potencjalnych przyszłych członków zajmujących się garami, wyraził samowolnie chęć do grania w najbliższym czasie. Z zapałem wszyscy wyczekiwaliśmy soboty godziny 12. Salka zarezerwowana, wszystko cacy i może w końcu ruszymy. Nic bardziej mylnego, w przeddzień historycznej próby, a raczej „w dzień”, ponieważ o 4 w nocy perkusista oznajmił w wiadomości na fejsbuku, że jest chory.
Co o tym myśleć? Każdy ma jakąś wymówkę, kurczę, nie jesteśmy tacy straszni. Unikają spotkań, bo rozumiem występ, scena, publiczność, stres. Oczywiście, łatwiej byłoby znaleźć nam kogoś, jeśli reprezentowalibyśmy wyższy poziom, tak? Ale kurde jakoś trzeba zacząć i ten poziom powolutku pomalutku podnosić, a bez perkusisty niestety się nie da.

Aha, i przepraszam za kłamstewko moje niewinne. Napisałem w pierwszym poście, że o nas już nic nie będzie, ale czasem łatwiej coś takiego pisać więc trochę zapychaczy powrzucamy.

„It’s been a long time since I rock and rolled…” – 40 lat Led Zeppelin IV

8 listopada 1971 – dzień powstania IV płyty Led Zeppelin. Byłbym głupcem gdybym w 40 rocznice wydania tej płyty nie wspomniał o niej chociaż słowem…

Źródło wikipedia.com

Hey, hey, mama, said the way you move
Gonna make you sweat, gonna make you groove.
Oh, oh, child, way you shake that thing
Gonna make you burn, gonna make you sting.
Hey, hey, baby, when you walk that way
Watch your honey drip, cant keep away.

Te słowa wykrzyczane przez Roberta Planta otwierają najsławniejszą płytę Led Zeppelin. ZOSO, Four Symbols czy po prostu Led Zeppelin IV zawiera w sobie niesamowite połączenie gatunków muzycznych z poprzednich płyt. Od rock’n’rolla, przez blues, folk, aż  po szczyptę funku. Page rozkłada w każdym utworze słuchacza na łopatki niesamowitymi riffami i jeszcze lepszymi solówkami. Bonham zadziwia grając czterema pałeczkami w utworze Four Sticks, od czego wzięła się z resztą nazwa utworu. Po plecach przechodzi dreszcz gdy Plant śpiewa swoim legendarnym wysokim głosem. Do tego jeszcze przepiękna sekcja bassowa John Paul Jones’a oraz delikatne dźwięki mandoliny w utworze The Battle of Evermore. To wszystko zebrane do kupy daje nam niesamowite przeżycia, emocje w najlepszej płycie Led Zeppelin. Warto dodać jeszcze, że ZOSO zostało zakwalifikowane w 2003 roku na 66. miejscu listy 500 albumów wszech czasów według magazynu Rolling Stone.

Celowo pominąłem najlepszy utwór z całej płyty zostawiając go na deser. Stairway to Heaven. Tu chyba nic nie muszę dodawać. Nie wiem co w tym utworze najbardziej zadziwia, delikatne intro, zmiany tempa czy może niesamowita solówka Page’a (znajdująca się na 1. miejscu na liście 100 Greatest Guitar Solos)… Ważna jest całość którą nie da się opisać słowami na tandetnym blogu którego nikt nie odwiedza. Trzeba posłuchać. Ladies and Gentelmen, LED ZEPPELIN!

Sweet home Chicago…

8 maja 1911  Hazlehurst w stanie Missisipi, zakurzone, małe miasteczko. Czas płynie spokojnie, powoli, gdzieś w oddali słychać skrzypiące drewno – to ktoś przed domem, siedzi w bujanym fotelu. Cisza spokój, monotonne odgłosy fotela, gdzieś na łące daleko, bawią się dzieci. W tym czasie, w którymś z drewnianych domów, rodzi się małe czarne dziecko płci męskiej. Nikt nie może wiedzieć jak potoczy się los małego chłopczyka, któremu na imię nadano Robert.

Robert w rodzinnym mieście spędził niewielką część swego życia. Jego matka wraz z malutkim nim opuściła Hazlehurst a po dwóch latach oddała go swojemu małżonkowi (Charles Dodds) który mieszkał w Mephis. Tutaj zauważamy niekonsekwencje, tak Robert był synem pani Julia Dodds ale i przede wszystkim synem Naoha Johnsona, któremu zawdzięcza nazwisko.
W późniejszych latach Robert powrócił do matki. Po ponownej przeprowadzce Robert poszedł do szkoły. Jako nieco odludek i samotnik, Robert zaczął zadziwiać rówieśników ze szkoły swoimi umiejętnościami. Grał bowiem już na harmonijce i drumli. Nie do końca wiadomo kiedy miał pierwszą styczność z gitarą, której został okrzyknięty królem.
Po zakończeniu szkoły Johnson doczekał się nieślubnego dziecka, a nieco później żony (to nie ta kobieta z którą miał dziecko). Niedługo po tym, bo już w 1931, zdecydował wyruszyć w podróż życia. Tułaczkę usłaną dziurami i kamieniami, ubóstwem i głodem, pijaństwem i znojem. Lecz to nie jedyne towarzystwo Roberta w podróży, on miał coś jeszcze, miał muzykę, i to nie byle jaką.

Jego blues (zaliczany do bluesa delty i do bluesa wiejskiego) jest muzyką doskonałą, jest siłą, która wprawiła ten wielki kołowrót w ruch. Piosenki Roberta były inspiracją, dla wielu artystów, a styl, którego był prekursorem dał początek rock and rollowi, co poskutkowało wielką eksplozją… Jego utwory były grane, przez wielkich artystów i wielkie zespoły, m.in. Clapton, Dylan, Red Hot Chili Peppers. Jego twórczość inspirowała, zadziwiała, interesowali nim się prawie wszyscy, od Hendrixa poprzez Beatlesów, wcześniej wspomnianego Claptona (Cream) do Jeffa Becka. Krążyły pogłoski, że Robert, swoje umiejętności zawdzięcza diabłu, z którym zawarł pakt. Jednak na takie stwierdzenie składać się musiała chyba duża dawka zazdrości.

Johnson uczestniczył w dwóch sesjach w 36 i 37 roku w Teksasie. Nagrana została wtedy składanka „The Complete Recordings”. W kolejnym roku, prawdopodobnie ktoś, komu Robert najwyraźniej przeszkadzał, zlecił lub sam otruł wielkiego mistrza gitary i bluesa. Ogromna strata ponieważ muzyk miał zaledwie 27 ( wg. „The club 27 z BBC Radio 2” jest drugim na liście „klubu 27”). Wielki potencjał i umiejętności zostały tak po prostu stracone. Nie jest znane miejsce jego pochówku, na jednej z płyt nagrobkowej widnieje piękne zdanie „resting in the blues”.

W 1980 roku Robert Johnson znalazł się w Blues Hall of Fame, a w 1986 w Rock & Roll Hall of Fame. Jak najbardziej zasłużył sobie na miejsce w obu tych muzeach muzyki.
Oby nie został tylko tam, mam nadzieję, że Robert pozostanie w głowach i sercach wielu ludzi, o co szczególnie trudno w tych czasach, w czasach gdzie ludzie bawią się przy elektronicznej muzyce składającej się z dwóch dźwięków i wokalu po operacji. Pamiętajmy i uwieczniajmy dokonania tych wielkich, o których tak mało się mówi.

Początki bywają trudne.

To, że początki bywają trudne wiadomo nie od dziś. Wielkie pomysły, zapędy; w ręku zapalające narzędzie a przed nami stóg siana.
Nasz początek nie będzie niczym niezwykłym, w ogóle nie zakładamy robienia czegoś niezwykłego. Pragniemy jedynie te niezwykłe rzeczy, które się działy, dzieją i będą dziać, uwieczniać, badać i dostarczać nam tutaj. Mam nadzieję, robiąc to w niejako osobliwy sposób.

Spokojnie, o nas tylko tutaj i tylko ten jedyny raz.

Ja i Michał jesteśmy ludźmi o nadzwyczajnie rozbudowanej części mózgu, która odpowiada za lenistwo, niechęć do nauki oraz umiłowanie do ogólno pojętej muzyki (przyćmiewane, bez mała przez wcześniej wymienione lenistwo). A jednak, tą wyboistą drogą dotarliśmy do miejsca, w którym obecnie się znajdujemy. Pierwszy rok studiów i kolejny, nowy skład zespołu, którego świat nie miał  możliwości dostrzec w ciemnych czeluściach garażu i piwnicy Michała.
Staramy być się otwartymi na nowości (tutaj bardziej M.W.)  czy różne odstępstwa od powszechnie przyjętych kanonów różnych kierunków muzycznych. Słowem cenimy oryginalność, korzenie i matkę prekursorkę. Lecz dobre naśladownictwo, również jest w pełni przez nas doceniane.

Jak już pisałem, chcielibyśmy się z dzielić ze wszystkimi naszymi doświadczeniami, przemyśleniami i fascynacjami dotyczących tematyki muzycznej. Jeśli będziemy polecać kogoś mało znanego, czyli robić promocję „garażowcom”, to jedynie dlatego, że wierzymy, że ktoś nas też kiedyś będzie chciał promować. Taka karma. Ale na serio, chociaż dopiero zaczynamy blogować, już to lubimy, bądźcie z nami!