BrudyZKufra

papieros, kawa, muzyka i wy…

The Flying Eyes „Lowlands” – recenzja

flyingeyesThe Flying Eyes jest zespołem, który jak wiele innych obecnych kapel nawiązuje muzycznie do minionej epoki. W brzmieniu kwartetu można doszukać się klimatów ze złotych lat 60. jak i wczesnych lat 70. oferując nam brzmienia stojąco na rozdrożu mocno psychodelicznych, bluesowych dźwięków The Doors i ostrych, zwiastujących zagładę riffów Black Sabbath. Ten młody, bo powstały w 2007 roku, psychodeliczno-rockowy zespół, porównywany jest także do takich mistrzów jak Pink Floyd, Rolling Stones czy Danzing. Ich najnowsza płyta to bilet otwierający drogę do najlepszych lat muzyki, a jednocześnie hołd złożony tym odległym czasom, w których rządził Rock’n’Roll.

W przeciwieństwie do debiutanckiej płyty w Lowlands Panowie z The Flying Eyes postawili na znacznie cięższe brzmienia oraz na większy wpływ metalu. Pierwsze cztery utwory – „Long Gone”, „Under Iron Feet”, „Rolling Thunder” oraz “Smile” – z wielkim impetem otwierają drogę do muzycznej uczty. Każda z tych kompozycji, wita nas stanowczymi, gitarowymi riffami oraz mocnym uderzeniem perkusji.

„Alive In Time” odmienia oblicza płyty, oferując nam melancholijny hymn rockowy oraz nadając tym samym charakter drugiej połowy albumu. Tytułowy „Lowlands” przy użyciu efektu wah wah tworzy natrętny, psychodeliczny klimat, wsparty przez ciepły wokal Mac’a Hewitt’a oraz uduchowione, niekończące się solówki. W „Eye Of The Storm” powraca nieco nastrój z pierwszych utworów płyty, witając nas radosnym, grubym basem. Wcześniej wymieniany bass oraz dźwięczna gitara stanowią doskonałą podstawę dla rozbrykanego wokalu Hewitt’a oraz wspierającego go chórku Will’a Kelly’ego. Chociaż Kelly ma tu skromny udział to nadaje utworowi dodatkowego smaczku i charakteru.

Lowlands to perfekcyjny sposób by powrócić do lat 60. i 70. które często są wymieniane jako najważniejsze w historii muzyki. Można być zawiedzionym, że zespół jedynie odkurza stare brudy, nie wnosząc nic nowego, jednak dla osób które takiego rodzaju muzyki poszukują, będzie to idealna płyta. Lowlands nie zostanie klasyką w najbliższym czasie, pokazuje jednak, że The Flying Eyes nadal się rozwijają i mogą nas jeszcze nie raz zaskoczyć.

Hurt?

hurt-okladka-mymusic-2013-02-19-530x530Gdy dostaję płyty polskich zespołów do przesłuchania to przyznam szczerze, czuję lekki niepokój. Nigdy niewiadomo na co się natkniesz, albo będzie to coś na prawdę dobrego, albo… no albo nie. W tym wypadku było podobnie, dzwoneczek nagle mi zaczął wydzwaniać nad głową. Głównym powodem był fakt, że ta płyta ukazuje się po 6 latach artystycznej bierności, przerwanej  jedynie krążkiem z coverami „Wakacje i prezenty”.

Hurt, bo o tym zespole i o płycie o tym samym tytule, będzie teraz mowa,  powstał w 1992 i akrywnie koncertuje do dziś, co potwierdza nowy album. Panowie grają wszelako rozumiany rock alternatywny, a ich chyba najbardziej znanymi singlami są „Załoga G” czy „Lecę ponad chmurami”. Ten ostatni jest ostatnio dosyć często puszczany w radiach komercyjnych. Ale nie o zespole a o płycie mam się rozwodzić. Według pewnej lokalnej gazety: „najnowszy krążek wrocławskiej formacji HURT to wybuchowa mieszanka genialnej muzyki i świetnych tekstów”. O ile z pierwszym się umiarkowanie zgodzę to do drugiego stwierdzenia nie jestem do końca pewien. To może na początku trochę ponarzekam…

Drżącymi od emocji dłońmi wkładam nowo nabytą płytę do mojego odtwarzacza i… przerażenie wymalowało się na mojej twarzy. Pierwszą piosenką którą usłyszałem był utwór „Strumień łaski specjalnej”. W pierwszej chwili pomyślałem, że pomyliłem płyty. Niestety nie… Z głośników leciało nic innego jak discopolo i to w takiej weselnej wersji, do której wujek Stasiek nieudolnie tańczy z kuzynką siostry matki brata wujka Grześka z Ameryki. Na szczęście dalej jest już znacznie lepiej. Zaskoczył mnie zapowidający album singiel „Najważniejszy jest wybuch”. Kawałek został nagrany przy udziale Igora Boxx’a, łączył ostrą elektronikę, skreczowanie z aksamitnymi dźwiękami klawiszy. Trochę wstydliwie muszę przyznać, że piosenka pod względem muzycznym bardzo mi się podoba. „Nie łamane przez tak” był kolejnym utworem, który kompletnie psuł klimat płyty. Podczas sluchania miałem wrażenie że do refrenu na siłe były władowane efekty, które tworzył klimat prosto z odpustu. Świetnym utworem natomiast jest  „Strzeżone osiedle świadomości”. Nareszcie w refrenie słyszę długo oczekiwane mocne gitarowe riffy, które dają bardzo ciekawy efekt z delikatnym wstępem i zwrotką. Ostatnim utworem, na który zwróciłem szczególną uwagę była piosenka „Na szczęście”. Piękny tekst, który moim zdaniem w innych piosenkach jest bardzo abstrakcyjny i przeładowany metaforami, tutaj przypadł mi do gustu i niewątpliwie uwiódł.

Reszta płyty niczym, szczególnym już się nie odznacza. Wszystko można porównać do niesamowicie uwielbianego przez nastolatki happysadowego zamulenia. Hurt pokazał, że mimo dużego przebiegu mogą jeszcze zaskoczyć i do swojego tradycyjnego post rockowego grania, dorzucają nowe elementy elektroniki. Oby tylko nie poszli za daleko i nie stworzyli, uwielbianego przez umierających artystów, dubstepu…

 

Old Sock

CoverPo tej długiej i jakże owocnej przerwie zacznę moje wpisy od nowego krążka żyjącej legendy bluesa i gitary. Pan Eric Clapton! W sumie to nie wiem czy powinniśmy być tak podnieceni. Ja byłem, ale do czasu…

Ale od początku! Pana Erica Claptona chyba przedstawiać nie trzeba. Layla, Tears in Heaven, Cocain, Wonderful Tonight czy I Shot The Sherif to pozycje, które każdy szanujący się człowiek absolutnie powinien znać, a przynajmniej słyszeć gdzieś tam w radiu, bo bądź co bądź są to często odgrzewane utwory. Slowhand (ksywka wzięła się od powolnych oklasków widowni podczas wymiany zerwanych strun, których to Clapton zrywał co najmniej jedną na jeden koncert) zajmuje 4 miejsce na liście najlepszych gitarzystów świata według The Rolling Stone. Sam był członkiem wielu zespołów rockowych, między innymi The Yardbirds, Cream czy Blind Faith i zagrał chyba z każdym znaczącym się gitarzystą bluesowym, między innymi z B.B. Kingiem, który był jego idolem. Co ciekawe przyjźnił sie z Hendrixem, z którym to chodził na koncerty mniej znaczących kapel. Za każdym razem kiedy się pojawiali na takim koncercie, zmiatali aktualnie grający zespół ze sceny i kończyli ich występ swoją własną improwizacją. Oddałbym na prawdę dużo żeby zobaczyć ich dwoje na scenie, a wielu miało taką okazję i to pewnie za marne grosze!

Przejdźmy w końcu do płyty, która zwie się Old Sock i chyba niktz nie mógł dać trafniejszej nazwy. Na płycie znajdują się tylko i wyłącznie covery, do których to Clapton ma słabość i które towarzyszyły mu w życiu. Trudno się było spodziewać czegoś innego szczególnie, że młodość to nie jest to czym gitarzysta może się pochwalić. Na krążku znajdziemy takie utwory jak All of me czy Still got the blues. Jak z tego pierwszego można być zadowolonym to ten drugi to… no nie jest najlepszy. Ogólnie piosenki z którymi mamy do czynienia na płycie są chwytliwe, przyjemne, a nawet czasami można usłyszeć starego dobrego Claptona, jednak nie można się oszukiwać, nie będzie to coś nowego, coś co odcisnęłoby się wielkim piętnem w historii muzyki. Jeśli ktoś jest wielkim miłośnikiem Claptona to bez wyrzutów może kupować krążek, który na polskie półki trafi dopiero 26 marca (od 12 marca jest dostępny w sieci). Natomiast innym nie polecam wydawać dość dużych pieniędzy (bo aż 52 zł w empiku) na płytę która mimo wszystko jest dla mnie sporym rozczarowaniem, a nie oczekiwałem dużo. Tak więc STARA SKARPETA (bardzo trafnie ta nazwa obrazuje zawartość płyty) to tylko próba Claptona na zarobienie troszkę grosza na zasłużoną emeryturę i wakacje. A propos wakacji to okładka krążka to chyba najlepszy akcent całej płyty.

Na koniec jeszcze przypomnę że 7 czerwca w Atlas Arenie Łódź odbędzie się koncert Erica Claptona, zapewne ostatni jaki będzie można usłyszeć w Polsce bo sam artysta przyznał się, że po 70 urodzinach odkłada gitarę na półkę… Więc do pracy drodzy rodacy i do zobaczenia 7 czerwca w Łodzi!

Lao Che – Soundtrack

saoundKtoś może pomyśleć, że tekst nieco spóźniony, odgrzewany, po takim czasie po prostu zbędny. No dobra, to niech sobie tak myśli, bo ja zdecydowanie, jestem nieco odmiennego zdania. Chłopaki jeżdżąc i grając nadal promują album wydany w październiku zeszłego roku i choć od premiery minęło już 5 miesięcy to krążek nadal uważam za świeży, tak samo jak cały dorobek „starego cze”, który od 2002 roku, sukcesywnie się powiększa.

Nie chcę pisać o zespole, bo co raz widzę ten sam tekst skopiowany lub nieco zmieniony, oczywiście nie skądinąd jak z wikipedii. Dlatego takiego suchego poznania, musicie dokonać sami.

Soundtrack, to płyta wydana 19 października 2012 roku. Co skłoniło ich do nagrania kolejnej płyty? A nic szczególnego, przynajmniej dla nich, a na myśli mam wyśmienitą formę, która prezentują od czasu wydania pierwszej płyty (2002r.). Dobra, skłamałem, prócz dobrej formy było coś jeszcze ale wynikało to raczej z tego poprzedniego. Otóż, po przesłuchaniu dema, zgłosiła się do nich ekipa filmowa z propozycją nakręcenia filmu, którego scenariusz  opierałby się na tekstach i muzyce zespołu. Niestety, coś poszło nie tak i z filmu nic nie wyszło (pewnie pieniążki), lecz chłopaki nie zaprzestali pracy nad albumem i skończyli go niezależnie od wypadków po drodze. Tak rozpoczęła się historia płyty „Soundtrack”, która jak już wiadomo nazwy swej, nie wzięła z powietrza.
Nie chcąc się zamykać, czy szufladkować, w zespole powstał pomysł, aby wprowadzić jakąś nowość, coś świeżego w swoje i tak już świeże brzmienia. Pomysł jak najbardziej trafiony a zrealizowany został, przez włączenie do zespołu pana Eddiego Stevensa (brytyjski muzyk i producent związany z takimi artystami jak Moloko, Zero 7 czy Roisin Murphy). Jako producent, miał poprowadzić ich „za rączkę”, stając się kolejnym członkiem zespołu a nawet liderem (jak mówił Spięty), nakierować a później sfinalizować i uwiecznić wszystkie pomysły.
Pierdu pierdu, a jak wypadł album? Znakomicie, nic dodać nic ująć. Niekonwencjonalne rozwiązania, odchylenia od wszelkich kanonów,to ich znak firmowy. Mimo, że tą płytą skręcili z poprzedniej drogi, to niejako kontynuują swe poczynania w nieco inny już sposób, ale jakże dla siebie odpowiedni! (Może nie chcieli popełnić tego samego błędu co Clapton).
Płyta rozpoczyna się od „utworu”, który nie był do końca zaplanowany. Ktoś z zespołu wpadł na pomysł, aby płyta otwierała się (powtórzę się), w sposób niekonwencjonalny. Jako, że studio znajdowało się pod stacją metra, co kilka minut, słychać było przejeżdżające pociągi, i właśnie dźwięk jednego z nich stanowi pierwszy utwór. Reszta piosenek, to jak zwykle, głębokie teksty w otoczeniu ambientu i wszelkich innych gatunków muzyki. Autor tekstów (Hubert Dobaczewski a.k.a. Spięty) przyznaje się, że czuje lecące latka i możliwe, że to to skłoniło go do takich rozmyślań umieszczonych w tekstach. Na myśli mam, jego rozważania na temat istnienia, na temat planu stworzenia realizowanego przez Boga. Wcześniej również teksty odnosiły się do Boga, jak również do religii, lecz wtedy były w dużej części ironizowane. Utwory stonowane, mocne w treści, zmuszające wręcz do zadumy. I mamy tutaj potwierdzenie, że mimo poszukiwań i zmian, zespół swoją twórczością nadal mocno oddziałuje, pod różnymi względami na słuchacza.  Na przykład, podmiot w jednym z utworów porównuje się do psa, zaś w drugim do drzewa, mocne?
Reasumując, album kompletny, każdego utworu można słuchać bez wytchnienia, a za każdym razem będzie on odkrywany na nowo (obfitość wszelkiej treści).
Jedynym zastrzeżeniem, jakie mógłbym wystosować w kierunku powstałego dzieła (tak, dzieła!), to w porównaniu do całości, marny singiel promujący pt. Zombi .

Nie chcąc wpychać w tekst przelewających się we mnie superlatyw zachęcam do słuchania. Lejdis end dżentelmen! Na końcu języka

Kot Kamero (Camero Cat)

Camero Catcamero
Krakowski zespół, łączący w swych utworach alternatywny pop, rock, kabaret oraz teatr. Trzech panów i dwie kobitki, doskonale odkrywają zakurzoną, lub nawet nieodkrytą drogę polskiej muzyki (stworzonej przez polaków, teksty jak dotąd są po angielsku). Ktoś porównywał ich do Tiger Lillies, ale nie może być mowy o żadnym kopiowaniu czy próbie prześcignięcia, kabaret może to jeden łączący ich element, który jest zresztą najmniej tutaj istotny. Inna bajka.
Zespół ładnie i zgrabnie łączy w.w. style i porcjuje je nie mniej dobrze. Więcej szczegółów przy opisie albumu z 2011 roku Mad Tea Party.

Pierwszy raz usłyszałem o nich w programie trzecim radia polskiego a zespół i nową płytę promował nie inny jak pan Wojciech Man. Wrażenie kapela zrobiła na mnie niesamowite, może dlatego, że 99% propozycji pana Wojtka przypada mi do gustu… Tak czy siak, po jednej piosence byłem gotów sprzedać buty i biec do sklepu po płytę.

Mad Tea Party.

Polska scena muzyczna to ciężka sprawa, to taki metalowy orzech, którego nie gryziemy, ani nie łupiemy dziadkiem, tylko próbujemy go rozpracować w butach stopami, lub pod plecami w łóżku, gdy śpimy. A tu proszę, prócz lao che ( i zapewne kilku innych o których nie miałem przyjemności usłyszeć) wpada na mnie nowy podmuch świeżości, nowy zapach, niespodziewane nowe doznania ze strony polskich! artystów.  Oczywiście nie odbyło się bez rozczarowań, gdyż po przesłuchaniu całej płyty mina mi nieco zrzedła.
Kabaretowy klimat, zapach speluny, przed oczami widok brodatego pirata zasuwającego na pianinku gdzieś w rogu knajpy, dym papierosa i wyuzdane kelnerki .  Taki mniej więcej obraz, kreuje mi się pod sklepieniem, kiedy słucham Camero Cat. Wracając do rozczarowań. Płyta zawiera kilka świetnych, dobrych i miernych numerów. Najważniejszym jednak aspektem krążka, czy zespołu jest to, że z łatwością potrafią przenieść słuchacza w fantastyczny lub chociaż nieco utopijny klimat. Podobno niektórzy słuchając zespołu, przenoszą się do krainy gdzie mieszkały czary i jakiś czas Alicja. Samo już „mad tea party”, oznacza coś fantastycznego, coś co wygląda mniej więcej tak: królik w kapeluszu, świstak i człowiek przy jednym stole w lesie popijają herbatkę z gadających filiżanek.
To jest największa moc i osiągnięcie muzyków, ta podróż, którą oferują prawie każdym utworem.
Płyta, jak wspomniałem, jako całość nie jest doskonała, niestety nie jest kompletna, ale artyści są młodzi i mają jeszcze czas na tworzenie wiekopomnych dzieł.  Płyta jako całość wypada całkiem nieźle i mimo wszystko polecam.
Bardziej zorientowani, albo bardziej „skamieniali”, widzieli ten zespół startujący w poławiaczach śpiewających talentów. Przyznam, że camero cat wypadli tam miernie a nawet słabo i reakcje jurorów wydały mi się słuszne. Sam czasem słuchając ich koncertów na znanym portalu z filmikami, jestem zdziwiony ich niskim poziomem na deskach sceny. Lecz dopóki nie doświadcze tego osobiście na żywo, nie będę nikogo zniechęcał a sam obiecuje, że jeśli będą w Warszawie to pojawię się tam, a za mną pojawi się komentarz i recenzja wydarzenia.

Tymczasem Tae Song

Rize of the fenix! Tenacoius D powraca!

Od czego tu zacząć?! Tyle myśli kołacze mi się w łepetynie, że jak zawsze we wpis wedrze się pan Chaos i na pewno o czymś zapomnę.

Płyta „Rize of the phoenix” czyli odrodzenie feniksa, z popiołów jakie tworzyły ucieczki od studia nagrań panów Kyle’a Gass’a (Cage) i Jacka Blacka (J.B. , Jable). Jack nagrał kilka filmów nawet dostawał główne role, Kajla zaś widziałem jako epizodyczna postać w całkiem niezłych produkcjach. Lecz nie wnikam w to, co panowie robili wtedy, kiedy powinni tworzyć aby łechtać nasze zmysły swoją nietuzinkową twórczością. Niech dociekliwi sobie to sprawdzą, bo ja wolę zająć się tym co panowie robią na prawdę doskonale.

A zatem! Nazwa albumu doskonale odzwierciedla ich wyczyn, z pewnością mogę stwierdzić, że artyści powrócili, wyszli z ciemnosci krocząc po czerwonym dywanie, w marynarkach i bokserkach… No tak, takie to moje skojarzenia. Wynika to z ich stylu, który jak nic na świecie, po takim czasie, pozostał niezmienny. Co prawda w nowym krążku czuć trochę wciskany pedał hamulca, nie rozpieprzają już kosmosu w sensie metalowym, czy hard rockowym.
Mimo to, mimo  że zwolnili, więcej jest akustyka, pojawiają się nawet flet i jakaś trąbka, to płyta jest kompletna i doskonała. Kilka piosenek odcina się nieznacznie od ich poprzednich dwóch krążków, jednak, nie bacząc na to, możemy cieszyć się świetną kontynuacją tego czego kiedyś zaniechali. Teraz jedynie trzeba mieć nadzieję, że panowie nie skończą, i że np. J.B. nie połasi się na lepsze pieniążki z aktorskiej gaży.
No dobrze dobrze, co dalej? Pamiętamy pewnie dialogi z poprzednich płyt. Tutaj tego też nie brakuje, dwa utwory na płycie są rozmowami, scenkami Cage’a i Jable’a. Mimowolny uśmiech wdziera się na twarz kiedy słuchamy tych rozmów, możliwe, że to Jack aranżował, toć on to miał styczność z komediowymi produkcjami, nieprawdaż?
Dalej, znowuż Jack wplótł niezdefiniowane słowa, freestyle w słowa jednej piosnki, jak zawsze brzmi to fajnie, szczególnie kiedy na koniec pierdzi ustami 😉 .
Oczywiście nie zabrakło wysublimowane słownictwa, głownie „fuckin’” nie zabrakło również wzmianek o ssaniu penisa (aha no i jeszcze ta okładka).
To właśnie jest ich unikalny styl, który wciskają wszędzie i chwała im za to!

Kyle gra świetnie a wokal Jacka zadziwia jak zawsze. Prócz (w kilku momentach) dobrego kopa, tej płycie niczego nie brakuje, panowie popisują się i zapisują się w karty muzycznej historii. Na jak długo? No pewno sporo czasu posiedzą w pamięci ludzi, szczególnie gdyby narodziny feniksa nie były początkiem jego ponownej zamiany w popiół, a nawet jeśli to panowie nie powinni pozwolić na rozwianie się tego popiołu aby mogli kiedyś tam jeszcze powstać na staro, nowo.

Album nie rozczarowuje, nie ostudza oczekiwań a raczej rozpala je, unosząc w mym sercu dozgonną wdzięczność dla K.G. i J.B.
Oceny:
No, na razie nic nie mogę wygrzebać, dlatego dam swoje 9/10.

Powrót Rock’n’rolla.

Kiedy ktoś powie mi: „Hej stary, znalazłem zajebisty zespół, normalnie nowe Led Zeppelin”, to podchodzę do tego raczej z dystansem. Bardzo dużym dystansem. Nie oszukujmy się, Led Zeppelin to jedna z najlepszych (dla mnie najlepsza) kapel jaka powstała w tym cynicznym, smutnym świecie i nawet gdy tak wielki autorytet jak Wojciech Mann przyznał się, że natknął się na coś podobnego to mu nie uwierzyłem. Przynajmniej na początku, bo już po przesłuchaniu pierwszej piosenki przeszedł mnie ten rodzaj ciar, co przy wcześniej wymienianych muzycznych guru. Ale o kim właściwie mowa? A no właśnie. Panie i Panowie przed Państwem Rival Sons!

Tych czterech Panów spotkało się, by znowu wskrzesić rock’n’rolla i tchnąć trochę nadziei w serca takich muzycznych moherów jak ja. Skoro porównywałem ich na samym początku do samych Led Zeppelin to chyba nie muszę pisać jaki rodzaj muzyki grają, chociaż to różnie bywa, więc krótko: grają hardrock’a z domieszką elektryzującego blues’a. Sami Panowie zaczęli razem grać w 2008 roku gdy do zespołu doszedł wokalista i tekściarz Jay Buchanan, by po dokładnie roku w czerwcu 2009 roku wydać swój pierwszy album: Before the Fire. Trzeba przyznać, że płyta jest niesamowita, zaczyna się rozsadzającym mózg Tell Me Something, zwalnia trochę z utworem The Man Who Wasn’t There, aby na koniec znowu dać nam energetycznego kopa w zad z piosenką I Want More. I wszystko cacy, ale to dopiero pączątek! W 2010 roku otwierali koncerty takich sław jak Alice Cooper czy AC/DC. Już po 2 latach od powstania zagrali koncert z legendami hard rocka! No błagam, to musi o czymś świadczyć.

Później było coraz lepiej. W tym samym roku wydali EP z moim zdaniem najlepszą ich piosenką Get What’s Coming, która po prostu zwala z nóg. Zarazem znajduje się tam bardzo klimatyczne Soul. Nie ma się co już tu rozpisywać, 6 miesięcy później wydali swoją dotychczas najlepszą płytę  Pressure and Time, która znalazła się na 129 miejscu UK Albums Chart. Nie będę tej płyty już opisywał, bo przyznam się, że mi się nie chce, a po drugie to w ogóle nie ma sensu. Trzeba ją złapać i po prostu przesłuchać. Na mnie zrobiła ogromne wrażenie i pozytywnie mnie zaskoczyła. Dodam jeszcze, że byłem na ich koncercie, który był jednym z najlepszych moich koncertów na jakich byłem w życiu. Panowie dali niesamowite show! Oczywiście jak znowu usłyszę gdzieś o ich nadchodzącym koncercie w Polsce to zaraz się tym z Wami podzielę. Puki co pozostaje tylko słuchanie ich krążków.

Panie Panowie! RIVAL SONS!

Thanks Jimi Festival 2012 i po herbacie.

Wrocław i Thanks Jimmy Festiwal oraz towarzyszące temu koncerty nie pozostawiły we mnie nic poza wielkim żalem i rozpaczą i mocnym postanowieniem uczestnictwa w 10 kolejnych imprezach z tego cyklu.
Co prawda kolejne trzy dni (zaczynając od 03.05) nie pozostawały w cieniu Thanks Jimmi Fest. Wystarczy spojrzeć na listę występujących i przyznać się do błędu jaki się popełniło nie ruszając swojego tyłka do Wrocławia, swoją drogą uroczego miasta.
Wracając do meritum, już po przyjeździe i dotarciu na stare miasto słychać było odgłosy ze sceny na rynku. Pogoda dopisała, toteż przesiedzieliśmy nad wodą w cieniu drzewa tuż za tamą elektrowni i poczekaliśmy tam na właściwy punkt imprezy. Już wtedy byliśmy naznaczeni opaskami barwy czerwonej z nazwą festiwalu i posiadaliśmy certyfikaty rekordzistów oraz (co też jest ważne), bilety na koncerty na wyspie słodowej.
Godzina 16, biegiem na rynek, pod scenę. Nic z tego, nieprzebyty tłum, kotłosił się i zajmował znaczną część placu, nie było szans przedostać się gdzieś bliżej, chociaż pod pierwsze barierki. Pan Ciechowski, pomysłodawca, wziął głos, przedstawił ludzi na scenie, m.in. Leona Hendrixa i Marcusa Millera i za raz dostaliśmy komendę „prezentuj broń” i 7200 gitar pomknęło w górę tworząc przecudowny widok, a chwilę później wszyscy z gitarami pod pachą wygrywali pięć akordów składających się na rekordowe Hey Joe. Tym samym został pobity rekord w graniu Hey Joe, oraz gitarowy rekord ustanowiony w Anglii. Polak jednak potrafi. Po zakończeniu piosenki można było zostać i pograć inne utwory, które były przygotowane do gry z uczestnikami całego przedsięwzięcia.

Później wycieczka na chodak naprzeciwko wyspy słodowej i oczekiwanie na koncerty. Miło było posłuchać rodzonego brata Hendrixa, zespołu LIPALI i innych. Saportujący goście grali niesamowicie przyjemnie, bluesik jaki rozchodził się po wyspie darł i przypominał korzenie, raz po raz przerywane twórczymi i oryginalnymi wyskokami wykonawców. Czas płynął szybko i wolno, a raczej, bardzo chcieliśmy aby chwile te rozciągały się w nieskończoność, przy takiej muzyce żyć i umierać… minuty uciekały aż nadszedł czas na T.Love. Mimo że Muniek niedomagał, to chłopaki pokazali klasę i rozruszali trochę zastały tłum. Bardzo fajnie było poskakać w objęciach z Wrocławianami przy utworze Warszawa. Poza Muńkiem nie było się do czego przyczepić. Panowie grali, bisowali i bardzo chcieli udowodnić jak niewiele różnią się od gościa wieczoru.
No i na koniec, jak przewidywała rozkładówka, pojawiło się Europe. „No i co, wyjdą, zagrają final countdown i idziemy?”, zbesztajcie mnie, czuje się winny, bo tak pomyślałem, po drodze jeszcze ktoś mi mówił, że jest to zespół jednej piosenki… No nic, bardzo mile zostałem zaskoczony. Europe dosłownie rozpieprzyło kosmos, dając radę poruszyć więcej ludzi aniżeli T.Love. Warto wspomnieć, że każdy z występujących zagrał jakiś utwór z dorobku Jimiego.

Jest czego żałować, a to dopiero pierwszy dzień!

Noc bez problemu można było spędzić na rynku w zadaszonym ogródku jakiejś restauracji, oszczędzając przy tym 35-50 zł jakie wydalibyśmy na nocleg w hostelu. Ponownie pogada sprzyjała, chociaż szczerze mówiąc to deszcz wygonił nas z trawiastego łóżka parku pod markizę na starym mieście. Lecz nie ma na co narzekać, hostele i tak były pełne, a Wrocław udowodnił że jest świetnie przygotowany na przyjęcie dużej ilości przyjezdnych.

Tak więc minął dzień pierwszy zmagań z muzycznymi wydarzeniami, i z utęsknieniem oczekiwaliśmy rozpoczęcia koncertu kończącego Thanks Jimmi Festival. Rozpoczął się ok. godziny 17, a scena ponownie była wypełniona muzycznymi mistrzami. Przyznaje się, że pana Wojtka Pilichowskiego obarczyłem dużymi oczekiwaniami. Okazało się, że były one zbyt duże. Projekt z jakim wystąpił na Słodowej, pozostawiał wiele do życzenia, a na pewno nie pasował do klimatu imprezy. Na koniec dawka niesamowitego jazzu. Rewelacyjny Marcus Miller ze swoim ogarniętym zespołem, dali popis i wprowadzili całą publiczność w trans, obfitujący niezapomnianymi muzycznymi wrażeniami. Miller i jego świta pokazali klasę i przekonali mnie, że jeśli będą grać gdzieś w pobliżu to jest po co kupować bilet i lecieć pod scenę z wielkim banerem „I Love Your Slap Marcus”.

Był to nasz pierwszy raz we Wrocławiu, jednocześnie na rekordzie i Jimim Feście. Wrażenia jednak bardzo pozytywne. Przygotowanie i organizacja nie zawiodły, chociaż nagłośnienie na rynku mogło być lepiej pomyślane, ochrona zapewniała porządek, Wyspa Słodowa obsadzona toikami również zapewniała komfort fizyczny uczestnikom, a zabawę zapewniali świetni goście imprezy. W wolnych chwilach, bezdomni i „panowie spod sklepu od rana” oferowali rozrywkę opowiadając kawały i anegdoty, zabawiając rozmową za jedyne kilkanaście groszy lub odstąpienie co łaska do kubeczka.
Jest co wspominać i gdzie wracać, a kto tego nie doświadczył, to niech zadba o to w przyszłym roku!
Aha, i pamiętajcie o zakupie i skasowaniu biletów komunikacji miejskiej. Mimo krótkiego pobytu Wrocławskie kanarki dopadły i nas…

Jimi Hendrix i Little Wing!

Thanks Jimi Festival 2012 – Wrocław.

Jak wszyscy wiemy, nieubłaganie zbliża się maj. Miesiąc, który rozpoczyna się świetnym wydarzaniem jakim jest Thanks Jimi Festival we Wrocławiu! Jednym z gwoździ programu będzie wtorkowe bicie gitarowego rekordu Guinnessa. Tak więc gitary pod pachę i najpóźniej o 16 proszę się stawić na rynku miasta!

Tak na prawdę, do Wrocławia wybrać się można już w niedzielę bo już wtedy atrakcji nie brakuje. Zabawa w dwóch ostatnich dniach kwietnia miejsce będzie miała w klubie muzycznym Łykend na Podwalu 37/38. Następnie we wtorek wszyscy zbiorą się na rynku, aby posłuchać występów gości oraz przygotować się do bicia rekordu. Dotychczas udało się kilkukrotnie ustanowić rekord. Obecny rekord to 6346 gitarzystów grających, a no właśnie, bo na rekord grane jest „Hey Joe”,  i udało się ustanowić taką liczbę w 2009 roku, lecz niestety nieco wcześniej taki wynik padł w Londynie i uznawany jest właśnie on. Ale biorąc pod uwagę Polskę i „Hey Joe” to właśnie rok 2009 był rokiem ustanowienia naszego rekordu, którego nie udało się pobić przez dwa kolejna lata, może teraz damy radę?!

No to we wtorek (01.05) bicie rekordu, występy i ogólnie kupa rzeczy jaką będzie można tam robić. Wieczór zapowiada się obiecująco bo występować będą: Leszek Cichoński & Friends, T. LOVE, Lipali, Europe. Tuż przed końcem dnia lecimy do klubu Łykend na darmowe występy, gdzie pokaże się miedzy innymi niesamowity Wojciech Pilichowski. Na środę przewidziane są koncerty większego kalibru. Na scenie pojawią się Zdenek Bina Acoustic Project, Marek Napiórkowski Trio feat. Artur Lesicki, Wojtek Pilichowski & Pi Electro Step feat. Leszek Możdżer oraz król slapu MARCUS MILLER & BAND. Warto wziąć gitarę i zapisać się na rekord, ponieważ dzięki temu na wszystkie płatne koncerty będziecie mieli całkiem dobre zniżki. Za bilet wtedy zapłacimy 30zł zamiast 70,  80 czy 100. Bardzo kuszącą jest propozycja zakupu dwudniowego karnetu za jedyne 40zł (dla uczestników grania). A jeśli martwi was problem z trzymaniem i noszeniem gitary, to spokojnie, zostaną uruchomione specjalne przechowalnie!

Po powrocie opowiemy jak było.

Program imprezy

Twórca i pomysłodawca imprezy i instruktaż gry „Hey Joe”.

Blablablablablabalbalbalbalablabalbalabl!

Jack White – Blunderbuss

Jack White (właściwie John Anthony Gillis)! Tak to ten sam z  „Będzie głośno” („It might get loud”), tak i to też założyciel The White Stripes! Ten z 17 miejsca 100 najlepszych gitarzystów wszech czasów (wg. Czytelników magazynu Rolling Stone)! Tak, jak również współtwórca projektu Raconteurs i Dead Weather. Zasłużony i utytułowany muzyk, ale nie o nim a o jego płycie, która dzisiaj miała swoją oficjalną premierę.

„Odkładałem nagrywanie płyt pod własnym nazwiskiem od bardzo dawna, ale czułem, że te piosenki mogą się ukazać tylko pod moim nazwiskiem. Powstały szybko i nie miały nic wspólnego z nikim ani niczym innym. Były moją własną wypowiedzią, moimi kolorami na moim własnym płótnie”. Takimi słowami w styczniu bieżącego roku Muzyk zapowiadał nowy album.

Słuchając utworów White Stripes czy Racounteurs od razu można było usłyszeć charakterystycznego White’a, jego wokal i przede wszystkim gitarę. Pazur był na wierzchu, zawsze, przy szybkich, smutnych, wolnych, ciężkich i lżejszych utworach. Specyficzne dźwięki jego oryginalnych wioseł łączyły się w niewygrywaną harmonię, ucztę dla uszu naszych mózgów.

Rozentuzjazmowany czym prędzej złapałem za album i… No właśnie. W The Dead Weather już trochę White dał znać, że powoli i nieznacznie zmienia kierunek. O ile Raconteurs i White Stripes było podobne, to The Dead Weather twórczo różniło się już od nich znacznie (zależy od skali jaką obierzemy).  White solo też jest inny.

Onet.pl: „Blunderbuss to dowód na constans totalny w twórczości Jacka White’a.”

Nie zgodziłbym się z tym.

Styl owszem, utwory nadal stoją na wysokim poziome, są oryginalne, momentami suche i jałowe, właśnie takie jakimi White raczył nas częstować. Lecz jeśli liczymy na coś podobnego, coś jak np. White Stripes to nie dostaniemy tego. Oczywiście, słucha się tego przyjemnie, klawiszy, wydaje się, że trochę więcej niż zazwyczaj, brakuje moim zdaniem gitary. Utwór „Wheep Themselves to Sleep” posiada świetną solówkę, właśnie taką starą White’ową solówkę, ale cóż z tego. Album nie ma nic wspólnego z jego tytułem, pistolet chybił. Jednak co White robi robi to dobrze, nie, doskonale! Wsłuchując się w utwóry nie mogę wyjść z podziwu, kompozycja, ogół, palce lizać! Osobiście jestem nieco zaskoczony jego najnowszą twórczością, ale na pewno nie zniechęcony a rozdarty.

Proszę, magazyny The Guardian i The Telegraph dały 5/5, Pitchfork 7,8/10 zaś Slant Magazine 3,5/5. Noty jak widać są dość zróżnicowane, ale nie najgorsze. Patrząc przez pryzmat całej twórczości Jacka White’a skory jestem dać 4/5.

White i Blunderbuss zostają wrzuceni do kufra!

Blunderbuss – Garłacz, broń palna z rozszerzoną przy wylocie lufą.